Kategorie
Aktualności

Fotozagadka nr 2

Dziś znowu zagadka. Co to i gdzie to? Dla ułatwienia dodam, że nie jest to kolejny wpis z cyklu “U nas nad Wartą” 😀

IMG_3155

 

IMG_3167

Kategorie
Aktualności

U nas nad Wartą

Ostatnio zrobiliśmy sobie z Pawłem spacer nad Wartę, do której każdy z nas ma rzut beretem. Wstaliśmy skoro świt w nadziei złapania pięknego, malarskiego  światła. Jakie było – widać. Nie jesteśmy fuksiarą Katulą, która jedzie nad Kamienną, pstryka palcem i ma. W zamian za to dostaliśmy krę.

Najlepiej prezentowała się w zatoczce, gdzie kręciła kółeczka:

Warta 01

W głównym nurcie rwała do przodu co koń wyskoczy:

Warta 02

A tu dowód zbrodni – zdjęcie zrobione z przysłoną f/36. Na powiększeniu nie widać żadnych krążków rozproszenia, ani innych potworów. Jak widać – da się (choć nie zawsze):

Warta 03

Na koniec rzut oka w tył – na strumyczek wpadający do Warty:

Warta 04

Kategorie
Aktualności

Stare młode Tbilisi

Gruzińska stolica to miasto o niepowtarzalnym nastroju. Trudno powiedzieć, co ją takim czyni. Może lokalizacja w wąskiej dolinie z rzeką pośrodku. Może rozsypujące się domy z pięknymi ażurowymi balkonami. Może schowane na ich tyłach podwórka, gdzie można znaleźć perełki architektoniczne, takie jak zrobiona z drewna spiralna klatka schodowa na zewnątrz budynku. Może piękne cerkwie o strzelistych, „zakaukaskich” kopułach. Może roześmiane grupki młodzieży spacerujące wieczorami do tańczącej fontanny w Rike Parku. Może zacieniony pchli targ, na którym można kupić najprzeróżniejsze bibeloty i dzieła lokalnych artystów. Może światła, które zapalają się po zmroku, przyprawiając miasto szczyptą magii. A może kontrast między szacownymi zabytkami na jednym brzegu rzeki, a ultranowoczesną architekturą na drugim. A może wszystko po trochu.

W czerwcu jedziemy na fotowyprawę do Gruzji. Rozpoczniemy ją i zakończymy sesjami w Tbilisi i zapewniam, że będziemy się tu świetnie bawić. Na dobry początek kilka kadrów z gruzińskiej metropolii.

Ja fotografowanie zacząłem zanim jeszcze wyszedłem do miasta. To widok z korytarza między moim pokojem a łazienką w hostelu 🙂

Tbilisi to miasto balkonów. Dla mnie te dwa są ex aequo na pierwszym miejscu:

A tu jeden z najciekawszych zaułków starówki. Trochę kojarzy się z Paryżem:

Jeżdżący stragan na pchlim targu:

Dla odmiany powiew nowoczesności. Most Pokoju nad rzeką Kurą. Miejscowi zwą go “always” i bynajmniej nie chodzi tu o wieczne trwanie, lecz o zewnętrzne podobieństwo do artykułu sanitarnego:

To wbrew pozorom też nowoczesność. Katedra Cminda Sameba, choć tradycyjna w formie, liczy sobie niespełna dziesięć lat:

Wieczorem w Tbilisi zapalają się lampy i reflektory oświetlające prawie wszystkie zabytki i atrakcyjne obiekty (niektóre zmieniają barwy i migoczą jak lampion na dansingu). Widok twierdzy z miasta…

… i miasta z twierdzy:

Bezpośrednie loty z Warszawy robią swoje – niekiedy robi się swojsko:

Ale nigdy nie można stracić czujności 🙂

Kategorie
Aktualności

Fotozagadka

Dlaczego pokryty śniegiem świerk płonie żywym ogniem? Nie zapaliłem go ani nic nie majstrowałem przy Photoshopie 🙂

Kategorie
Aktualności

Jedziemy do Gruzji!

W czerwcu 2013 r. rusza nasza następna fotowyprawa! Po Maroku i Etiopii czas na Gruzję – kraj wielkich gór, ażurowych balkonów, kościołów starszych od Polski i piętnastominutowych toastów 🙂

Wyjazd planujemy w takim samym składzie organizacyjnym: Ewa i Piotr jako zbrojne ramię Digital Foto Video, Klub Podróży Horyzonty i wyżej podpisany. Przed naszymi obiektywami będą przewijać się kolorowe obrazy z Tbilisi, ośnieżone szczyty Kaukazu Wysokiego, palmowe aleje Batumi, rajskie krajobrazy słynnego ogrodu botanicznego i wiele innych pięknych miejsc. Techniczne szczegóły będę zamieszczał w miarę zbliżania się terminu wyjazdu – wcześniej postaram się pokazać trochę zdjęć z okolic, które odwiedzimy. Na dobry początek gruzińska ikona, czyli klasztor Cminda Sameba położony w sercu Kaukazu, w sąsiedztwie Gruzińskiej Drogi Wojennej.

Kategorie
Aktualności

40 h w taxi – aneks

To zdjęcie to załącznik do poprzedniego wpisu. Tak wyglądaliśmy po wyjściu z taksówki na lotnisku w Karaczi. Z lewej sama taksówka, już częściowo rozładowana. Ja też jestem na tym zdjęciu, ale nie powiem, który to – może nikt nie pozna 🙂

Kategorie
Aktualności

Czterdzieści godzin w taksówce

W związku ze zmiana kluczowego elementu daty zebrało mi się na wspominki. Było to dawno, dawno temu, za więcej niż siedmioma górami i więcej niż siedmioma lasami. Było to naprawdę dawno temu, bo podczas mojej pierwszej pozaeuropejskiej podróży – i to od razu najbardziej hard core’owej – do Pakistanu.

            Kilka tygodni spędziliśmy w górach Karakorum, najpiękniejszych jakie widziałem. Kiedy z nich wracaliśmy, zaczął się monsun. Nie była to ściana wody, jak w powszechnych wyobrażeniach, ale i tak wystarczyło, żebyśmy dotarli do Islamabadu wymemłani i ledwo żywi. To temat na osobną opowieść – pewnie jeszcze kiedyś się tu pojawi, o ile znowu zbierze mi się na wspominki. Dotarliśmy do Islamabadu na niecałe trzy dni przed powrotnym odlotem naszego rumuńskiego samolotu. Niby dużo czasu – szkopuł w tym, że samolot odlatywał z Karaczi, jakieś 1500 km na południe, na wybrzeżu Morza Arabskiego. Udaliśmy się zatem na dworzec kolejowy, żeby wsiąść w stosowny pociąg. Niestety, nie było już biletów – i to nawet na najniższą klasę, do której nawet szanujący się miejscowi nie wsiadają, jeśli nie muszą. Nie było biletów na dzisiaj ani na jutro, a kolejarze wykazywali zadziwiającą odporność korupcyjną.

                                                           —

Przeklinając nasz los pojechaliśmy na lotnisko, szykując się na większe wydatki. Na krajowym terminalu awizowano loty do Karaczi, ale sytuacja z biletami była niejasna. Kazano nam czekać. Najpierw umililiśmy sobie czas grą w tysiąca (wokół zebrało się tylu gapiów, co u nas na przeciętnym meczu trzecioligowym), a później obserwowaniem jedynego białego, który z licznymi bagażami przedzierał się przez odprawę. Gdy skończył, podszedł do nas – dla niego to my byliśmy jedynymi białymi. Okazało się, że jest himalaistą, wszedł na ośmiotysięcznik (Gasherbrum II) i też leci do Karaczi, a stamtąd do Europy. Miła rozmowa po angielsku ciągnęła się do momentu, kiedy okazało się, że obaj pochodzimy z Wągrowca. Niech żyje spostrzegawczość: Kuba (jeden z nas) cały czas miał na sobie koszulkę krakowskiej Akademii Ekonomicznej, a Mariusz (himalaista) – t-shirt z logo znanego wielkopolskiego browaru.

            Tymczasem wyklarowała się sytuacja z biletami. Biletów nie ma i nie będzie. Tym razem Mariusz zaatakował z propozycją korupcyjną, ale również nie znalazła ona uznania. Zrobiło się poważnie: mamy lot z Karaczi i nie możemy się tam dostać.

                                                           —

Smutni wyszliśmy przed lotnisko, na plac wypełniony małymi, żółtymi taksówkami, jakich tysiące jeżdżą po stolicy Pakistanu. Byłem bardzo zmęczony, lekko sfrustrowany i nie do końca wiedziałem, co mówię, kiedy oznajmiłem:

– Pojedziemy taksówką.

Towarzystwo spojrzało na mnie jak na wariata, a chwilę później – gdy zamówiliśmy kurs – taksówkarze tak samo spojrzeli na nas. W następnej chwili utworzyli zbiegowisko, które liczebnie wyraźnie przekraczało nasza publiczność podczas gry w tysiąca (to już była prawie druga liga), a stopień hałasu i temperatura dyskusji upodabniały je do niewielkich zamieszek. W końcu został wyłoniony delegat, który dzielnie podszedł do nas i rzekł:

– Ja pojadę.

Zażądał przy tym kosmicznego wynagrodzenia, które po krótkich targach zbiliśmy do ceny zbliżonej do samolotu. Gdy ze wszystkimi tobołami podeszliśmy do taksówki, okazało się, że jest to Suzuki Alto, czyli kropka w kropkę Daewoo Tico. Było nas w sumie pięciu (z kierowcą) i mieliśmy kilkanaście plecaków. Na szczęście pojazd dysponował bagażnikiem dachowym, na którym wylądowały te największe, a my „rozsiedliśmy się” na siedzeniach. Nie było nawet tak źle – mieliśmy trochę więcej miejsca niż gdy w siódemkę przemierzaliśmy Marrakesz tamtejszą grand taxi podczas Fotowyprawy do Maroka (ci, którzy jechali, wiedzą, o czym mowa!). Kierowca zobowiązał się pokonać trasę w 20 godzin, jednak po drodze wziął „skrót”, dzięki któremu czas ten wydłużył się dwukrotnie. Skrót polegał na przejeździe bocznymi drogami w celu ominięcia policji – jak nam później wyznał, ten rodzaj taksówek nie ma prawa opuszczać okolic Islamabadu. Wystartowaliśmy o północy, jechaliśmy do rana, potem cały dzień, drugą noc i drugi dzień aż do wieczora. Pamiętam mijane wioski z wysokimi kobietami o pięknych, niezasłoniętych twarzach. Pamiętam, że jak w jednej z nich zatrzymaliśmy się na odpoczynek, to zbiegli się chyba wszyscy mieszkańcy, a jak poszedłem z pilną potrzebą w ustronne miejsce, to pół wioski poszło za mną. Pamiętam co stało się z jednym z nas, kiedy po kilkunastu godzinach głodówki zjadł na pusty żołądek kilka mocno dojrzałych mango (na szczęście już wtedy miałem zwyczaj wożenia ze sobą pękatej apteczki). W pakistańskich przydrożnych knajpach nie ma krzeseł i stołów, tylko łóżka ze sznurowaną siatką jako materacem. Na każdym postoju kierowca zwalał się na takie łóżko i zapadał w niebyt, a my po pół godzinie dwoiliśmy się i troiliśmy, żeby go obudzić (przy aplauzie licznej publiczności). Na jednym z takich postojów zobaczyłem prostokąt z równo ułożonych kamieni i zacząłem po nich skakać – do momentu, gdy ktoś podszedł i powiedział:

– This is our mosque.

                                                           —

Sama jazda nieco nam się dłużyła, tym bardziej, że nigdzie nie było drogowskazów. Kierowca co jakiś czas stawał i kogoś pytał:

– Ile do Karaczi?

– O, już tylko 200 km.

Po kilku godzinach znowu:

– Ile do Karaczi?

– A będzie ze 400 km!

I tak dalej. W końcu, gdy już myśleliśmy, że dojeżdżamy, pojawił się drogowskaz: Karaczi 790 km.

            Długi czas jazdy sprzyjał kontaktom polsko-pakistańskim. Tak się jakoś złożyło, że ograniczyły się one głównie do wzajemnej nauki przekleństw. Do dziś mogę w urdu kląć jak szewc. Kierowca za to nauczył się tylko jednego słowa po polsku (tego najbardziej znanego) i z wprawą używał go, kiedy drogę tarasowały wlokące się ciężarówki.

                                                           —

Drugiej nocy dojechaliśmy do granic prowincji Sindh, uchodzącej wówczas za najbardziej niebezpieczną w Pakistanie. Niestety, Karaczi leżało na jej drugim końcu. Policjanci ze stałego posterunku kategorycznie nas zatrzymali:

– Musicie poczekać aż przyjadą inne samochody i jechać w konwoju. A najlepiej zostać tu do rana, bo w nocy na drogach często napadają.

– A jak nikt nie przyjedzie?

– Będziecie czekać do skutku.

Staliśmy tam faktycznie długo i w tym czasie minęło nas jedynie kilka ciężarówek (były tak powolne, że do wspólnego konwoju się nie nadawały). Co jakiś czas szliśmy po prośbie do policjantów i za którymś razem wreszcie im się znudziliśmy:

– Możecie jechać sami, na własne ryzyko. Jakby co, nikt wam nie pomoże.

Bardzo nas to podniosło na duchu i ruszyliśmy – szybko, żeby się nie rozmyślili. Jeszcze bardziej pokrzepił nas widok poprzewracanych ciężarówek na poboczu po kilkudziesięciu minutach jazdy. Kierowca kurczowo trzymał dłonie na kierownicy i bez przerwy głośno się modlił, ewidentnie przerażony (może policjanci powiedzieli mu więcej niż nam). Potem zasnął. Tak, zasnął. Przynajmniej tak mi opowiadał Kuba, bo ja też zasnąłem. Kuba siedział na środku z tyłu i według jego opowieści dwóch z nas spało opartych o jego ramiona, a trzeci na przednim fotelu z lewej (w Pakistanie jest ruch lewostronny). Kierowca spał u siebie, a Kuba budził go przed zakrętami. Nie wiem, jak długo to trwało, w każdym razie obudziłem się jeszcze w nocy, kiedy zatrzymaliśmy się w jakiejś paskudnej dziurze na odpoczynek.

                                                           —

Ostatecznie nikt na nas nie napadł i szczęśliwie dotrwaliśmy do świtu. Za dnia wszystko wyglądało inaczej i przestał nas straszyć każdy cień przy drodze. A kiedy pod koniec podróży wjechaliśmy na autostradę, zrobiło się prawie przyjemnie.

            Ciekawie zareagowaliśmy na samo Karaczi. Kiedy wylądowaliśmy tu miesiąc wcześniej, wydało nam się szarym, odpychającym molochem z nieprzyjazną atmosferą. Teraz przed oczami mieliśmy wspaniałą metropolię z dużymi domami i szerokimi alejami. Może wszystko zależy od tego, z której strony się wjedzie?

            Na samolot zdążyliśmy. Choć do końca nie wiem, czy to był na pewno samolot, czy może maszyna do teleportacji: zasiadłem w fotelu, wypiłem piwo i sekundę później znalazłem się na lotnisku w Bukareszcie.

Kategorie
Aktualności

Wesołych Świąt!

Mało kłującej choinki, ciężkiego wora z prezentami, smacznych dań na wigilijnym stole (u nas będą regionalno-rodzinne łazanki i zupa makowa) oraz zimy z mroźno-czerwonymi wschodami słońca i silnej woli, która umożliwi ich podziwianie

życzy zespół redakcyjny okfoto.pl 🙂

Kategorie
Aktualności

W kamiennym labiryncie

Dzisiaj kilka zdjęć z Lalibeli, ale nie ma na nich kościołów (oprócz jednego) tylko to, co między nimi. Dostanie się do każdej świątyni wymaga zejścia do głębokiego kamiennego wykopu, a prawie wszystkie wykopy połączone są siatką przejść, dziur, korytarzy i tym podobnych utworów. Generalnie, całość wygląda jak dobrze zrobiony piaskowy zamek na plaży, z tą różnicą, że można wejść do środka. Kto to zbudował i jak – nie wiadomo. Istnieją różne domysły, a jeden z bardziej prawdopodobnych (wziąwszy pod uwagę stopień skomplikowania całości) mówi o aniołach.

Nadzwyczaj imponujący wykop znajduje się wokół kościoła Bet Medhane Alem (Dom Zbawiciela Świata) – nie może być inaczej, jako że jest to największy wyciosany w kamieniu kościół na świecie. Na zdjęciu nasze szanowne buty w powyższym wykopie i pan, który ich strzeże:

Naprzeciw wejścia do kościoła zaczyna się tunel…

…którym można dojść na drugi dziedziniec, a stąd wspiąć się do górnej krawędzi wykopu i rzucić okiem na powyższą scenę z innej perspektywy:

Takich tuneli i przejść jest tu bez liku, a duże różnice wysokości sprawiają, że konieczne było zbudowanie schodów…

…a także schodów-korytarzy. Notabene, są tu też podziemne korytarze, które mają po kilkadziesiąt metrów długości (i oczywiście żadnego oświetlenia).

Jeśli zrobi się zdjęcie bez układu odniesienia, trudno rozeznać się w rozmiarach dziur. Przykładem jest poniższa, przez którą przeszedłem chwilę po zrobieniu fotografii.

Czasami faktycznie robi się ciasno, szczególnie jeśli nosi się sprzęt fotograficzny…

… albo dużo sprzętu fotograficznego 🙂

Niekiedy przejścia są zamknięte i trzeba sobie odpuścić:

W końcu przychodzi taki moment, kiedy trzeba poszukać wyjścia, a to nie zawsze jest proste…

Kategorie
Aktualności

Amharski totem

Podobno profesjonalnego fotografa można poznać po tym, że nigdy, przenigdy nie kadruje swoich zdjęć po ich zrobieniu. Ustawia aparat na statywie, znajduje Ten Jedyny Kadr i trzask. Jeśli tak wygląda wyznacznik profesjonalizmu to ja zdecydowanie jestem amatorem. Bardzo często kiedy przeglądam zdjęcia ma komputerze, zaczynam dostrzegać jego lepsze warianty dopiero po obcięciu tego i owego. Zabieg ten jest oczywiście bolesny dla rozdzielczości, szczególnie kiedy cięcia są zdecydowane. Nic na to jednak nie poradzę – tak już mam. Lepsze chyba mniejsze zdjęcie jakoś wyglądające niż chaos z dużą ilością pikseli.

Poniżej przykład takiej zabawy ze zdjęciem. Podczas fotografowania zachodu słońca w Lalibeli znalazłem suchą gałąź wyglądającą jak plemienny totem w kształcie głowy wilka (szakala?) z wysuniętym pyskiem i sterczącymi uszami. Pierwsze zdjęcie tutaj:

 

„Totem” całkiem fajnie odcina się na tle nieba i gór, ale jeszcze fajniej byłoby, gdyby nie było z tyłu drzewa. No to cyk:

 Boki ciut za jasne, więc je przyciemniam lekką winietą:

 

Mamy już totem bez drzewa, ale nadal coś jest nie tak. Przydałoby się gdyby duża chmura była bardziej z lewej. Zdjęcie nie ciągnęłoby tak w prawo. Postanowiłem wrócić do poprzedniej wersji i zrobić z niej kadr pionowy (też z lekką winietą):

Teraz gałąź i chmura się równoważą, a przy okazji taki układ zdjęcia podkreśla „pionowość” głównego motywu. Ta opcja najbardziej do mnie przemawia, choć zdaję sobie sprawę, że co fotograf to inne zdanie. No i zostało dość mało pikseli…

Kategorie
Aktualności

W Stanach już mają :)

Przez ostatnich kilka lat mieliśmy przyjemność współtworzyć popularną encyklopedię geograficzną dla wydawnictw Carta Blanca oraz IMP. Seria początkowo ukazywała się w języku polskim pod nazwą Blisko Świata, a następnie tłumaczona była na inne języki. Całkiem niedawno pojawiła się w USA, jako Window to the World. Przyglądając się encyklopedii w Internecie można odnieść wrażenie, iż ma raczej charakter popularny niż naukowy, ale kontrola jakości w procesie produkcyjnym była bardzo rygorystyczna. Każdy temat precyzyjnie podzielono na identyczne ramki i paragrafy, a my musieliśmy ściśle dopasowywać do nich teksty – żadnego wodolejstwa, tylko czysta wiedza. Praca w takim systemie była świetnym doświadczeniem, nie mówiąc o tym, że sami wiele się przy tym nauczyliśmy. Wydawcy byli na tyle otwarci na propozycje, że sporo tematów trafiło na karty po naszej sugestii (dzięki temu trafiły tam także nasze zdjęcia 🙂 – na przykład powyższy widoczek doliny rzeki Salaca na Łotwie).

Kategorie
Aktualności

Fotowyprawa do Etiopii – okiem przewodnika

Zapraszam do przeczytania relacji z fotowyprawy do Etiopii. Znajduje się ona w kategorii FOTOWYPRAWY, czyli tutaj. To mój subiektywny opis, ale podobno takie są najciekawsze.  Miłego czytania!