Kategorie
Aktualności

I jeszcze jeden dziennik podróży

Dom
Na południu Etiopii nie ma wifi. Trudno żeby było na terenie gdzie luksusem jest elektryczność. W każdym miejscu noclegowym mieliśmy przerwy w dostawie prądu, a były też takie, w których nie było go wcale. W zamian udało nam się odwiedzić cały szereg wiosek plemiennych o kulturze tak odmiennej od naszej jak to tylko możliwe. Fotorelacja wkrótce.

Turmi, 03.12.2013, 18.04

Brak polskiej klawiatury bo jestem w kafei. Wiele sie dzialo. Wrocilismy samolotem do Addis (kontrola bagazu zmasakrowala nasza kolekcje lokalnego bimbru – bo latwopalny), dwie osoby wrocily do kraju (dwie sliczne dziewczyny – dlaczego to one musialy wyleciec?), a my zaladowalismy sie na cztery jeepy i ruszylismy na Poludnie. Tu odwiedzilismy plemie Dorze, ktore buduje chaty w ksztalcie glow sloni, poplynelismy na jezioro Chamo przyjrzec sie hipom i krokom (byly) i dotarlismy do Turmi, skad jest blizej do Ugandy niz do Addis. Ciekawy byl ostatni odcinek, po przekroczeniu Wielkiej Doliny Ryftowej. W Afryce czesto przy drodze jest pelno ludzi. Tu tez byli, tylko jacys inni… W miejsce zwyklych gosci, ubranych z grubsza po europejsku, zaczeli pojawiac sie ubrani, hmm, niezbyt kompletnie, smukli i wyprostowani jak strzaly, o dumnych wejrzeniach – chyba nawet przystojniejsi ode mnie 😀 To znak, ze trafilismy na tereny Hamerow, jednego z ciekawszych ludow w tej czesci Afryki. Ich kobiety maja spodnice ze skor z muszelkami, a wlosy wysmarowane glina i maslem i uformowane w dredy o ksztalcie helmow Wehrmachtu – bardzo twarzowe. Jutro odwiedzimy ich wi0ske – ponoc trudno tam zobaczyc jakiekolwiek zdobycze zachodniej cywilizacji.

Lalibela, 28.11.2013, 21.38
Droga wiła się przez góry jak boa ze skrętem kiszek. Za zakrętem zobaczyliśmy autobus stojący w poprzek z wyraźnym zamiarem zawrócenia. Johannes dał po hamulcach i wściekłym gestem uderzył w kierownicę. Wcześniej niż ja załapał o co chodzi, a po chwili jakiś kierowca potwierdził czarne przypuszczenia: dalej jest wypadek i przepuszczają tylko mniejsze pojazdy. A co z większymi? Muszą zawrócić i jechać trudną drogą przez góry. Trudną drogą przez góry? A to to niby co jest?! Po szybkiej naradzie z Ashenafim (nasz lokalny przewodnik) postanowiliśmy jechać dalej na pałę i najwyżej na miejscu rozeznać się w sytuacji. “Miejscem” okazała się być górska serpentyna, na której kierowca wielkiej chińskiej ciężarówki Howo nie dał rady i położył ją na szosie. Po obu stronach ustawiły się kolejki do przejazdu, a nad leżącym grzmotem debatowały dziesiątki Etiopczyków. Przejazd był możliwy tylko trzeba było wykopać dwa słupki przydrożne. Kilku miejscowych dobrze radziło sobie z jednym, ale praca nad drugim wyraźnie nie szła. Nabrała tempa dopiero gdy Mirek najpierw wziął kilof, a potem przejął dowodzenie nad akcją. Słupek wkrótce runął, a Mirek lakoniczne stwierdził, że jest inżynierem i taka jego robota. Wkrótce byliśmy z drugiej strony (Johannes zgrabnie wciął się kilkunastu ospałym ciężarówkom i ślamazarnym autobusom). Dalsza droga z Mekele do Lalibeli upłynęła bez większych przeszkód, jeśli nie liczyć hord giwmipenów (dzieciaków wykrzykujących “give me pen!”) na każdym postoju, zdechłej hieny na środku drogi, soku pomarańczowego, po którym mój brzuch zamienił się w piłkę i oszałamiających widoków zmuszających nas do częstych fotostopów, szczególnie pod koniec trasy. Jutro Lalibela – zobaczę co się przez rok zmieniło.
A na zdjęciu nasz dzisiejszy zator drogowy.
image

Wciąż Aksum, 25.11.2013, 17.21
Jak na swą rangę historyczną Aksum do dziś pozostaje niezbadane. Szacuje się, że odkryto dopiero pięć procent wartościowych stanowisk archeologicznych. Co roku dołączają do nich nowe, często bezcenne obiekty. Dla archeologów to raj na Ziemi – nic tylko wbijać łopatę.
Aksum jest też nieodkryte przez turystów. Większość dociera do Addis, Lalibeli, Gonderu, czy w góry Semien. Spotkaliśmy tylko jedną grupę farandżi – z kraju nadwiślańskiego. To chyba żadna sensacja sądząc po lokalnych wyrostkach wykrzykujących: “Jak się maś, blada twaś”.
A wieczorem trafiliśmy na etiopskie wesele. Tańcząc górną częścią ciała (na północy Etiopii dół pozostaje nieruchomy) i obserwując miejscowe dziewczyny wpadłem na pomysł wynajęcia modelki na naszą styczniową fotowyprawę. Mogłaby na przykład przebrać się za księdza w Lalibeli albo za dżeladę w górach Semien 🙂
A na zdjęciu coś z innej beczki czyli etiopska skrzynka pocztowa.
image

Aksum, 24.11.2013, 21.32
– One photo ten birr – powiedziała Miss World przygotowująca kawę w kompleksie królewskim w Gonderze.
– Nałóż strój regionalny to pogadamy – odparłem ironicznie, oczywiście w takim zakresie, w jakim normalny facet może odezwać się ironiczne do Miss World. To moja stara metoda, zawsze się sprawdzała. Do dzisiaj. Dziewczyna zniknęła w bramie, a po chwili wynurzyła się w pięknej, białej tunice (czy czymś takim) i spokojnie wróciła do swojej poprzedniej czynności. Były foto, były birry.
Z Gonderu pojechaliśmy nową drogą do Debarku w górach Semien. Hotel był nędzny (z wyjątkiem Miss Uniwersum podającej do stołu w restauracji), ale same góry zrekompensowały to z naddatkiem. Były widoki, sępy krążące nad przepaścią, setki dżelad na skarpie, a nawet buszbok w paski (paski widział tylko Kaziu, który miał lornetkę) i szakal.
Za Debarkiem droga robi się gruntowa i spada w dół skarpy Limalimo (czyli Zielona). Widoki są niezrównane, szczególnie o świcie, kiedy akurat tu byliśmy. Minus to jakość samego przejazdu: pierwszych 140 km pokonaliśmy w 10 godzin, lawirując między potężnymi machinami drogowymi (co akurat dobrze rokuje). Pod koniec zatrzymaliśmy się przy kanionie Tekeze żeby sfotografować go z góry, ale szybko nadbiegły dzieci i to one stały się głównym daniem. Jedna dziewczynka (Miss World za dziesięć lat) uporczywie ładowała się przed mój obiektyw, co jakoś niespecjalnie mi przeszkadzało.
Atrakcje były do samego końca – ostatni odcinek przed Aksum pokonaliśmy w burzy z gradobiciem.
Na koniec zagadka fotograficzna z gatunku raczej łatwych: what the hell is this?
image

Gonder, 21.11.2013, 21.30
Dziś pływaliśmy łodzią po jeziorze Tana, fotografowaliśmy rybaka łowiącego sumy z trzcinowej łódki tankwa, piliśmy kawę pod krzakami kawowców i robiliśmy inne ciekawe rzeczy, ale to nic w porównaniu z mixed juice w zapadłym sklepiku w Bahyr Dar. Sok z papai, mango, awokado i czegoś na “g” był ułożony warstwowo, a miąższ był tak gęsty, że warstwy nie mieszały się ze sobą. O smaku nie będę się rozpisywał, powiem tylko, że byłby wystarczającym argumentem, żeby przeprowadzić się do Etiopii.
Na zdjęciu bohater wpisu (ten z lewej):
image

Bahyr Dar, 20.11.2013, 21.40
Wyżyna Abisyńska w listopadzie to uczta dla oczu: krajobraz po deszczach jest optymistycznie świeżozielony i w niczym nie przypomina powszechnych kiedyś wyobrażeń o wypalonej słońcem i głodnej Etiopii. Jest tak ładnie, że nie męczą nas wielogodzinne przejazdy. Dziś zatrzymaliśmy się w zupełnie nieturystycznej dziurze na trasie i stanowiliśmy dla miejscowych taką samą atrakcję jak oni dla nas. A po południu odwiedziliśmy wodospad Tis Issat, opędzając się przed hordą kilkuletnich sprzedawców wszystkiego. Do mnie podchodzili z bezbłędnym pytaniem: you are a leader? Skąd te gnojki to wiedziały?
Na zdjęciu przywitanie kierowców na trasie.
image

Debre Markos, 19.11.2013, 20.35
Dziś nasza grupa przeszła inicjację: na lancz zamówiliśmy indzerę. Pierwsze spotkanie nie było łatwe – gdy wychodziliśmy z lokalu, większość porcji była ledwie ruszona. Za to wieczorem zrekompensowaliśmy sobie to niepowodzenie ceremonią parzenia kawy. W ciemnych zaułkach Debre Markos znaleźliśmy spelunę, w której jedna dziewczyna przyrządzała szlachetny napój siedząc na podłodze (i przetykając dzióbek dzbanka źdźbłem trawy z tejże podłogi), a druga zadymiała nas kadzidłami i zmysłowo falowała ramionami w rytm lokalnych przebojów (w północnej Etiopii tańczy się głównie górną częścią ciała). Kawa oczywiście była doskonała.

Chartum, 18.11.2013, 18.00
Wysłać post z Chartumu – bezcenne. Gdy patrzyłem z okna samolotu na zachód słońca nad miastem, od razu przypomniałem sobie bohaterów Sienkiewicza: Staś i Nel, Idrys i Gebhr, Wołodyjowski… Co prawda, z samolotu w ogóle tu nie wyszliśmy, ale widok miasta z góry (oraz połączenia Nilu Błękitnego z Białym) wart był miedzylądowania. Nasz kolejny cel to Addis Abeba, skąd ruszam z grupą szesnastu zapaleńców na etiopskie drogi i bezdroża. Walę się z nóg, bo poprzedniej nocy – przygotowując się do wyjazdu – prawie nie zmrużyłem oka.

50 odpowiedzi na “I jeszcze jeden dziennik podróży”

Co za presja! Tak naprawdę wróciłem z anginą i chwilowo nie mogę wstawać. Pierwszy kontakt z kompem to obróbka missek;-) Już naprawdę niedługo…

..to teraz prosimy o zdjęcia tych ubranych niezbyt kompletnie, smukłych i wyprostowanych jak strzały, o dumnych wejrzeniach – chyba nawet przystojniejszych od Ciebie 🙂 …

Ja się za to zastanawiam co się stało z “blada twaś”, że pisząc o Miss World zamieszcza zdjęcie skrzynki pocztowej….hm..:)

Cóż, Miss World widać bardzo birr-ów potrzebowała 😉 Na zdjęciu to może jakieś dziwne wertepy? skała? drzewo?
Pozdrawiam, u nas od jutra zima 🙂

To że jesteś przewodnikiem, najwyraźniej masz wymalowane na twarzy 🙂 Powodzenia w przewodnictwie i zdjęcia wrzucaj. Jestem ciekawa Etiopii po porze deszczowej 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.