Z czym się kojarzą Czechy? Praga, piwo, Szwejk, no i oczywiście wulkany 🙂
To ostatnie skojarzenie jest może trochę mniej powszechne – i całe szczęście, bo dzięki temu prawie nikt ich nie odwiedza. Ujmując precyzyjniej, region wygasłych wulkanów nosi nazwę Czeskiego Średniogórza. Dziesiątki idealnych stożków wznoszą się na północny zachód od Pragi, niedaleko doliny Łaby. Aż dziw bierze, że jeszcze nie zwąchali ich fotografowie: teren jest wręcz stworzony do krajobrazowych eksploracji. Sporo wulkanów jest „gołych”, nie porasta ich nic oprócz trawek. W połączeniu z łatwością i krótkim czasem wejścia czyni to z nich kapitalne punkty widokowe na wschody i zachody słońca. Gęste rozmieszczenie stożków sprawia, że z każdego widać przynajmniej kilka innych, pięknie odcinających się od otoczenia. Nie trzeba zresztą wiele wchodzić: dobre miejsca widokowe są też z dołu, często bezpośrednio przy malowniczych bocznych drogach.
Na kilku szczytach dawni władcy tych terenów zbudowali zamczyska – kikuty ich murów do dziś górują nad otoczeniem. Największe wrażenie robi Házmburk, którego dwie wieże widoczne są z odległości wielu kilometrów.
Wulkany Czeskiej Kamczatki będziemy fotografować podczas przedłużonego fotoweekendu w dniach 16-20 września. To pierwsza polska wyprawa fotograficzna w ten region, a jej Uczestnicy będą mieli pełne prawo czuć się jak pionierzy. W zatłoczonej Europie, gdzie prawie wszystko zostało już wielokrotnie obfotografowane, to wartość bezcenna. Nie sztuką jest ustawiać swój statyw w miejscu właśnie zwolnionym przez poprzedniego fotografa. Sztuką (i niesamowitą przyjemnością) jest postawić go tam, gdzie nikt jeszcze tego nie robił. Już niedługo ta przyjemność nas czeka. I Ciebie też może, bo zostały jeszcze ostatnie wolne miejsca.
Rudawy Janowickie to jeden z najbardziej niedocenionych fotograficznie (i w ogóle turystycznie) obszarów w Polsce. Kawałek dalej wyrasta mur Karkonoszy i to tam swoje kroki kieruje większość przyjezdnych. To trochę jak Gorce i Tatry. Po co zatrzymywać się w Gorcach, kiedy po chwili jesteśmy już na dachu Polski. Po co zaprzątać sobie głowę Rudawami, kiedy po chwili stąpamy już po podniebnych karkonoskich ścieżkach.
Dla nas to dobrze: prawie cały ruch skupia się w bardziej znanych górach, a my mamy Rudawy niemal wyłącznie dla siebie. Ten atut szczególnie dobrze widoczny jest teraz, kiedy ludzie unikają innych ludzi, żeby nie zaaspirować koronowanej paskudy.
Najbardziej efektowną (choć nie najwyższą) częścią Rudaw są Góry Sokole. Składają się na nie dwa krągłe „cycki” Krzyżnej Góry i Sokolika oraz kilka pomniejszych górek, z których niektóre podobno nie mają nawet nazw. Hmm, może mógłbym tu pomóc? Na przykład Mount Adamczak. Albo Pik Sławomira. Brzmi całkiem dobrze… Muszę pomyśleć.
Dwa najwyższe szczyty świetnie prezentują się z oddali, na przykład z drogi krajowej nr 3 do Jeleniej Góry i z innych punktów widokowych w Rudawach.
To doskonała wiadomość dla fotografów. Nie trzeba na nie wchodzić, żeby robić im zdjęcia. Poniższa fotografia powstała podczas akcji o świcie. Światło było bardzo przeciętne, a mgiełki i tak pięknie „zapracowały”. Aż strach pomyśleć co by było gdyby zaświeciło słońce…
Warto jednak wejść wyżej, bo widoki z góry są jeszcze lepsze. Dotyczy to obu szczytów, dziś skupimy się na nieco niższym Sokoliku. Skalną wieżę na jego wierzchołku miałem przyjemność po raz pierwszy poznać w 1994 r., kiedy byłem tu na kursie skałkowym (Góry Sokole to jeden z głównych ośrodków wspinaczki skałkowej w Polsce). Przyjemność to zresztą zbyt mocne słowo. W młodości miałem chorobę wysokościową i wejście na trzeci stopień drabiny przyprawiało mnie o palpitacje. Zgodnie z zasadą „jeśli się czegoś boisz to to zrób” zapisałem się na kurs. Podaruję sobie opisywanie moich ówczesnych przewag, w każdym razie udało mi się nie narobić w gacie, a po kursie na drabinę wchodziłem już normalnie.
Na szczęście na szczycie skały znajduje się platforma widokowa, na którą prowadzą schody. Dokładniej na jednej ze skał, bo są tu dwie. Z dołu wygląda to tak:
Na Sokoliku fotografowaliśmy zarówno o zachodzie, jak i o wschodzie słońca. Wschody są stąd bardziej znane ze względu na urodę zalegających w dolinach mgiełek i prześwitujących przez nie promieni słonecznych, tworzących tzw. lasery. My akurat lepsze światło mieliśmy o zachodzie. Poniżej mniej więcej ten sam kadr wykonany wieczorem i następnego dnia rano:
–
Nie zmienia to faktu, że mgiełki o świcie i tak się pojawiły i można było całkiem ciekawie komponować:
I jeszcze kilka wieczornych ujęć z Sokolika:
–
–
Na Sokolik najłatwiej można się dostać od południowego wschodu (są też inne możliwości, ale z wyższą sumą podejść). Opcje są dwie:
• Dojazd do schroniska Szwajcarka i stąd pieszo szlakiem czerwonym. Plus jest taki, że jest stąd najbliżej. Minus, że droga jest podła (osobówka jako tako przejedzie), a parking kosztuje 10 zł za dobę.
• Dojazd na Przełęcz Karpnicką (parking też 10 zł za dobę, ale o wschodzie słońca inkasent jeszcze śpi). Podejście jest raptem o 15 minut dłuższe, a wliczając czas potrzebny na dotośtanie się samochodem do schroniska, różnica robi się jeszcze mniejsza. Z przełęczy można iść szlakami do Szwajcarki i dalej jak wyżej. Jest jednak lepsza opcja. Idziemy na północ tak jak pokazuje kilka szlaków, a w miejscu gdzie na lewo odchodzi zielony i żółty do Szwajcarki, podążamy dalej prosto (bez znaków) i po kilku minutach skręcamy w pierwszą wyraźną drogę w lewo. Doprowadzi nas ona na przełęcz między Krzyżną Górą a Sokolikiem. Tu skręcamy w prawo i czerwonym szlakiem maszerujemy na Sokolik. Na całe podejście trzeba przeznaczyć niespełna godzinę, chociaż górscy szybkobiegacze poradzą sobie znacznie szybciej. Mi zbiegnięcie z góry na przełęcz, gdzie cierpliwie czekała towarzysząca mi ekipa (pozdrowienia!), zajęło niewiele ponad 10 minut, ale zdecydowanie nie polecam powtarzania tego wyczynu.
Rudawy Janowickie będziemy fotografować w ramach przedłużonego fotoweekendu 27–30 sierpnia. Serdecznie zapraszam, zapisy tutaj.
Giant’s Causeway
(Grobla Olbrzyma) to klejnot w koronie wybrzeża Irlandii Północnej
(samego w sobie bardzo pięknego). Zawsze sobie wyobrażałem to
miejsce jako dzicz, do której dotarcie wiąże się z wysiłkiem
wędrówki po skałach i błotnistych pustkowiach. W rzeczywistości
prowadzi tu asfaltowa droga, po której kursują wahadłowe autobusy
z parkingu. Na szczęście można też dotrzeć w bardziej ambitny (i
lepszy widokowo) sposób, jednak dziś nie o tym.
Łatwy dostęp do Grobli wcale nie przekłada się na łatwość robienia zdjęć. I nie chodzi o inne osoby wchodzące w kadr – akurat nietrudno je ominąć. Problem może stanowić pogoda.
Podczas rekonesansu
fotograficznego dotarliśmy tu w środku dnia, a warunki
atmosferyczne były całkiem obiecujące: dużo słońca i
przewalające się fronty z efektownymi chmurami. Niestety,
przewalały się trochę za szybko. Ujmując prościej: kiedy stanęło
się na Grobli, wiatr zwalał z nóg. Łatwo teraz napisać „kiedy
stanęło się”. Dotarcie w to miejsce przypominało pantominę na
bazaltowych słupach. I to jeszcze nie było najgorsze. Wiatr wiał
akurat z tej strony, gdzie były najciekawsze motywy, a pchana przez
powietrze woda rozbryzgiwała się o bazaltowe kolumny, tworząc
rześki aerozol. Nie było mowy o użyciu filtra połówkowego, nie
było też mowy o ustawieniu statywu i cyzelowaniu kadru. Jedyne co
można było zrobić to odwrócić się tyłem, wytrzeć obiektyw po
poprzedniej nieudanej próbie i… spróbować znowu. Czyli
kaskaderski obrót w stronę aerozolu, nanosekunda na ustawienie
kadru i strzał. Obrót tyłem, sprawdzenie co wyszło i…
pięćdziesiąt kropelek na zdjęciu. No to jeszcze raz.
W końcu wyszło:
To jedna z tych
sytuacji, kiedy lepiej od aparatu sprawdzi się komórka. W
przypływie desperacji zrobiłem też zdjęcie telefonem, które
wyszło od razu: obiektyw jest na tyle mały, że udało mu się
przemknąć między kroplami.
Rozochocony sukcesem
postanowiłem podziałać ze statywem. Bardzo obiecujący był widok
w stronę brzegu, z kaskadą kolumn na pierwszym planie i spiczastym
szczytem w tle. Tym razem aerozol miałem z boku, więc było łatwiej
– wystarczyło osłonić statyw. To znaczy byłoby łatwiej gdyby
nie wiatr. Trzeba było osłonić statyw i jeszcze dociążyć go
sobą.
Ostatnie zdjęcie było najłatwiejsze, bo fotografowałem „na zawietrzną”. Jedyne co, to musiałem się uwiesić na statywie. Szeroki kąt fajnie porozciągał kolumny i oddzielił pierwszy, zimny plan od drugiego, cieplejszego. Rożnica w kolorze kolumn bliższych i dalszych to nie świecące na te drugie słońce – one takie są:
Jak się okazuje,
można trafić na rożne warunki fotografowania stojąc praktycznie w
jednym miejscu. Mówię Wam – ubaw po pachy!
Dwa tygodnie temu wróciłem z fotograficznego rekonesansu w Irlandii
Północnej (i kawałku „zwykłej”). Cieszę się, że udało mi się wyjechać jeszcze
przed pandemicznym szaleństwem. Wróciłem ostatnim rejsowym samolotem i właśnie
kończę dobrowolną kwarantannę. Nic mi nie jest: wygląda na to, ze koronawirus brzydzi
się mieszanki robali, które cyklicznie przywożę ze sobą z różnych kontynentów.
Irlandia nie rozpieściła pogodą, ale i tak mnie urzekła.
Jeśli ktoś lubi surowe nadmorskie pejzaże, ruiny zamków na klifach, usiane
głazami plaże, przewalające się fronty atmosferyczne i duuuużo zieleni – będzie
mu się tu podobało. Poniżej kilka zdjęć z tego wyjazdu.
Zaczęliśmy od Dark Hedges – najbardziej znanego szpaleru drzew na świecie (choć równie atrakcyjne znajdują się choćby w amerykańskiej Luizjanie). Przyjechaliśmy tam w okolicach zachodu słońca, czyli w porze dynamicznie zmieniającego się światła: dwa poniższe zdjęcia dzieli może 15 minut.
—
Było akurat po deszczu, więc można było pobawić się
odbiciami w wodzie. W sumie żadna sensacja – w tej części świata „akurat po
deszczu” jest prawie zawsze.
—
Spośród ruin zamków na wybrzeżu najbardziej osobliwy jest Dunseverick: zostały z niego dwie smętne ścianki na krawędzi stromej górki. Łatwo tu dojść, ale ta łatwość może stępić czujność – na samym początku spaceru moje buty „wyjechały” na śliskiej trawce, a o co zwykle jest metr nad nimi efektownie chlupnęło w kałużę. Na szczęście miałem przy sobie lnianą torbę Horyzontów, która po stosownym zabiegu przyjemnie oddzieliła to co mokre od tego co suche… W ramach zadośćuczynienia na chwilę rozstąpiły się chmury i teren zalało przyjemne światełko:
Od zamku ścieżka wiedzie do niewielkiej kaskady o takiej
samej nazwie. Kamienie też są tu śliskie, ale wystarczy odrobina uwagi i statyw
jako podparcie i można bezpiecznie dojść gdzie się chce (w granicach rozsądku).
Sam wodospad fajnie zagrał z chmurami na długim czasie naświetlania:
Długie czasy zresztą w ogóle dobrze pasują do wybrzeży niespokojnego
Atlantyku:
Ciekawe motywy można też znaleźć w głębi lądu.
Fotografowie zawsze mają co robić w ruinach – nie tylko zamków,
ale też klasztorów i kościołów:
—
Przed kolejnymi nadmorskimi plenerami warto rzucić okiem z
jakiejś górki…
… albo sprawdzić pogodę w stosownej aplikacji:
Irlandzkie wybrzeże stwarza nieskończone możliwości fotograficzne.
Nawet w obrębie jednej lokalizacji można znaleźć różnorodne kadry w zależności
od zmieniającej się pogody (czyli np. w ciągu godziny).
—
Powyższe i poniższe zdjęcie emanują spokojem. Spacer między
obydwiema miejscówkami był nieco mniej spokojny: znowu pojechałem na trawie, a
moja kurtka i spodnie zaczęły przypominać stroje piłkarzy ze słynnego meczu na
wodzie w 1974 r.
Największą atrakcją turystyczną Irlandii Północnej jest
Grobla Olbrzyma (Giant’s Causeway), czyli bazaltowa ostroga wychodząca w ocean
w bardzo malowniczym miejscu. To idealne miejsce dla tych, którzy lubią
cyzelować kadry na statywie, mierząc co do milimetra. A raczej prawie idealne –
ale o tym w innym wpisie. Do Grobli można dojść drogą nad morzem albo wiodącą
szczytem klifu. Ta druga jest zdecydowanie bardziej widokowa:
„Krzywy” horyzont na zdjęciu wynika z ukształtowania
wybrzeża i ściany deszczu sunącej prosto na nas…
Na samej Grobli można fotografować godzinami, choć nie zawsze
jest to łatwe, ale o tym będzie następny wpis. Póki co, kilka zdjęć z bazaltowymi
sześciokątami na pierwszym planie:
—
—
Póki co, to tyle. Zdjęcia z tego wyjazdu jeszcze się tu
pojawią, a ja na pewno jeszcze pojawię się na Zielonej Wyspie. Czego i Wam życzę
🙂
Zapraszam na
fotograficzny weekend na Morawach (trochę przedłużony, bo od
czwartku). Morawskie pola przebojem wdarły się do fotograficznej
listy przebojów tej części Europy. Ktoś o niewyrobionym oku może
się zastanawiać o co chodzi. Jaka jest frajda w robieniu zdjęć
polom, które są wszędzie? Wprawny fotograf dostrzeże tu jednak
nieskończone możliwości komponowania eleganckich, czystych kadrów.
Pola w okolicach Kyjova są pofałdowane niczym rzucona niedbale
suknia, a dzięki wielkoobszarowym gospodarstwom porastają je
jednorodne uprawy. To jedno z tych miejsc, gdzie wybitnie przyda się
teleobiektyw.
Przyjedziemy tu pod
koniec kwietnia, kiedy pola będą już ładnie zazielenione, a to
zazielenienie nie będzie zakrywało jeszcze ich struktury.
Wykorzystamy wschody i zachody słońca, bo w niskim świetle
krajobrazy zawsze prezentują się najlepiej.
Nie skupimy się
tylko na polach. Odwiedzimy też Palavę – niezwykły wapienny
masyw, który wyrasta z równiny w najmniej oczekiwanym miejscu.
Skały, ruiny zamków, winnice: jest tu na co kierować obiektywy.
Miłośnicy wina chętnie zajrzą do którejś z piwniczek – w
Pavlovie zachował się cały zespół architektoniczny z okresu
baroku.
Na deser zrobimy
sobie spacer po Ołomuńcu, jednym z najbardziej urokliwych miast na
Morawach.