Kategorie
Aktualności

Czterdzieści godzin w taksówce

W związku ze zmiana kluczowego elementu daty zebrało mi się na wspominki. Było to dawno, dawno temu, za więcej niż siedmioma górami i więcej niż siedmioma lasami. Było to naprawdę dawno temu, bo podczas mojej pierwszej pozaeuropejskiej podróży – i to od razu najbardziej hard core’owej – do Pakistanu.

            Kilka tygodni spędziliśmy w górach Karakorum, najpiękniejszych jakie widziałem. Kiedy z nich wracaliśmy, zaczął się monsun. Nie była to ściana wody, jak w powszechnych wyobrażeniach, ale i tak wystarczyło, żebyśmy dotarli do Islamabadu wymemłani i ledwo żywi. To temat na osobną opowieść – pewnie jeszcze kiedyś się tu pojawi, o ile znowu zbierze mi się na wspominki. Dotarliśmy do Islamabadu na niecałe trzy dni przed powrotnym odlotem naszego rumuńskiego samolotu. Niby dużo czasu – szkopuł w tym, że samolot odlatywał z Karaczi, jakieś 1500 km na południe, na wybrzeżu Morza Arabskiego. Udaliśmy się zatem na dworzec kolejowy, żeby wsiąść w stosowny pociąg. Niestety, nie było już biletów – i to nawet na najniższą klasę, do której nawet szanujący się miejscowi nie wsiadają, jeśli nie muszą. Nie było biletów na dzisiaj ani na jutro, a kolejarze wykazywali zadziwiającą odporność korupcyjną.

                                                           —

Przeklinając nasz los pojechaliśmy na lotnisko, szykując się na większe wydatki. Na krajowym terminalu awizowano loty do Karaczi, ale sytuacja z biletami była niejasna. Kazano nam czekać. Najpierw umililiśmy sobie czas grą w tysiąca (wokół zebrało się tylu gapiów, co u nas na przeciętnym meczu trzecioligowym), a później obserwowaniem jedynego białego, który z licznymi bagażami przedzierał się przez odprawę. Gdy skończył, podszedł do nas – dla niego to my byliśmy jedynymi białymi. Okazało się, że jest himalaistą, wszedł na ośmiotysięcznik (Gasherbrum II) i też leci do Karaczi, a stamtąd do Europy. Miła rozmowa po angielsku ciągnęła się do momentu, kiedy okazało się, że obaj pochodzimy z Wągrowca. Niech żyje spostrzegawczość: Kuba (jeden z nas) cały czas miał na sobie koszulkę krakowskiej Akademii Ekonomicznej, a Mariusz (himalaista) – t-shirt z logo znanego wielkopolskiego browaru.

            Tymczasem wyklarowała się sytuacja z biletami. Biletów nie ma i nie będzie. Tym razem Mariusz zaatakował z propozycją korupcyjną, ale również nie znalazła ona uznania. Zrobiło się poważnie: mamy lot z Karaczi i nie możemy się tam dostać.

                                                           —

Smutni wyszliśmy przed lotnisko, na plac wypełniony małymi, żółtymi taksówkami, jakich tysiące jeżdżą po stolicy Pakistanu. Byłem bardzo zmęczony, lekko sfrustrowany i nie do końca wiedziałem, co mówię, kiedy oznajmiłem:

– Pojedziemy taksówką.

Towarzystwo spojrzało na mnie jak na wariata, a chwilę później – gdy zamówiliśmy kurs – taksówkarze tak samo spojrzeli na nas. W następnej chwili utworzyli zbiegowisko, które liczebnie wyraźnie przekraczało nasza publiczność podczas gry w tysiąca (to już była prawie druga liga), a stopień hałasu i temperatura dyskusji upodabniały je do niewielkich zamieszek. W końcu został wyłoniony delegat, który dzielnie podszedł do nas i rzekł:

– Ja pojadę.

Zażądał przy tym kosmicznego wynagrodzenia, które po krótkich targach zbiliśmy do ceny zbliżonej do samolotu. Gdy ze wszystkimi tobołami podeszliśmy do taksówki, okazało się, że jest to Suzuki Alto, czyli kropka w kropkę Daewoo Tico. Było nas w sumie pięciu (z kierowcą) i mieliśmy kilkanaście plecaków. Na szczęście pojazd dysponował bagażnikiem dachowym, na którym wylądowały te największe, a my „rozsiedliśmy się” na siedzeniach. Nie było nawet tak źle – mieliśmy trochę więcej miejsca niż gdy w siódemkę przemierzaliśmy Marrakesz tamtejszą grand taxi podczas Fotowyprawy do Maroka (ci, którzy jechali, wiedzą, o czym mowa!). Kierowca zobowiązał się pokonać trasę w 20 godzin, jednak po drodze wziął „skrót”, dzięki któremu czas ten wydłużył się dwukrotnie. Skrót polegał na przejeździe bocznymi drogami w celu ominięcia policji – jak nam później wyznał, ten rodzaj taksówek nie ma prawa opuszczać okolic Islamabadu. Wystartowaliśmy o północy, jechaliśmy do rana, potem cały dzień, drugą noc i drugi dzień aż do wieczora. Pamiętam mijane wioski z wysokimi kobietami o pięknych, niezasłoniętych twarzach. Pamiętam, że jak w jednej z nich zatrzymaliśmy się na odpoczynek, to zbiegli się chyba wszyscy mieszkańcy, a jak poszedłem z pilną potrzebą w ustronne miejsce, to pół wioski poszło za mną. Pamiętam co stało się z jednym z nas, kiedy po kilkunastu godzinach głodówki zjadł na pusty żołądek kilka mocno dojrzałych mango (na szczęście już wtedy miałem zwyczaj wożenia ze sobą pękatej apteczki). W pakistańskich przydrożnych knajpach nie ma krzeseł i stołów, tylko łóżka ze sznurowaną siatką jako materacem. Na każdym postoju kierowca zwalał się na takie łóżko i zapadał w niebyt, a my po pół godzinie dwoiliśmy się i troiliśmy, żeby go obudzić (przy aplauzie licznej publiczności). Na jednym z takich postojów zobaczyłem prostokąt z równo ułożonych kamieni i zacząłem po nich skakać – do momentu, gdy ktoś podszedł i powiedział:

– This is our mosque.

                                                           —

Sama jazda nieco nam się dłużyła, tym bardziej, że nigdzie nie było drogowskazów. Kierowca co jakiś czas stawał i kogoś pytał:

– Ile do Karaczi?

– O, już tylko 200 km.

Po kilku godzinach znowu:

– Ile do Karaczi?

– A będzie ze 400 km!

I tak dalej. W końcu, gdy już myśleliśmy, że dojeżdżamy, pojawił się drogowskaz: Karaczi 790 km.

            Długi czas jazdy sprzyjał kontaktom polsko-pakistańskim. Tak się jakoś złożyło, że ograniczyły się one głównie do wzajemnej nauki przekleństw. Do dziś mogę w urdu kląć jak szewc. Kierowca za to nauczył się tylko jednego słowa po polsku (tego najbardziej znanego) i z wprawą używał go, kiedy drogę tarasowały wlokące się ciężarówki.

                                                           —

Drugiej nocy dojechaliśmy do granic prowincji Sindh, uchodzącej wówczas za najbardziej niebezpieczną w Pakistanie. Niestety, Karaczi leżało na jej drugim końcu. Policjanci ze stałego posterunku kategorycznie nas zatrzymali:

– Musicie poczekać aż przyjadą inne samochody i jechać w konwoju. A najlepiej zostać tu do rana, bo w nocy na drogach często napadają.

– A jak nikt nie przyjedzie?

– Będziecie czekać do skutku.

Staliśmy tam faktycznie długo i w tym czasie minęło nas jedynie kilka ciężarówek (były tak powolne, że do wspólnego konwoju się nie nadawały). Co jakiś czas szliśmy po prośbie do policjantów i za którymś razem wreszcie im się znudziliśmy:

– Możecie jechać sami, na własne ryzyko. Jakby co, nikt wam nie pomoże.

Bardzo nas to podniosło na duchu i ruszyliśmy – szybko, żeby się nie rozmyślili. Jeszcze bardziej pokrzepił nas widok poprzewracanych ciężarówek na poboczu po kilkudziesięciu minutach jazdy. Kierowca kurczowo trzymał dłonie na kierownicy i bez przerwy głośno się modlił, ewidentnie przerażony (może policjanci powiedzieli mu więcej niż nam). Potem zasnął. Tak, zasnął. Przynajmniej tak mi opowiadał Kuba, bo ja też zasnąłem. Kuba siedział na środku z tyłu i według jego opowieści dwóch z nas spało opartych o jego ramiona, a trzeci na przednim fotelu z lewej (w Pakistanie jest ruch lewostronny). Kierowca spał u siebie, a Kuba budził go przed zakrętami. Nie wiem, jak długo to trwało, w każdym razie obudziłem się jeszcze w nocy, kiedy zatrzymaliśmy się w jakiejś paskudnej dziurze na odpoczynek.

                                                           —

Ostatecznie nikt na nas nie napadł i szczęśliwie dotrwaliśmy do świtu. Za dnia wszystko wyglądało inaczej i przestał nas straszyć każdy cień przy drodze. A kiedy pod koniec podróży wjechaliśmy na autostradę, zrobiło się prawie przyjemnie.

            Ciekawie zareagowaliśmy na samo Karaczi. Kiedy wylądowaliśmy tu miesiąc wcześniej, wydało nam się szarym, odpychającym molochem z nieprzyjazną atmosferą. Teraz przed oczami mieliśmy wspaniałą metropolię z dużymi domami i szerokimi alejami. Może wszystko zależy od tego, z której strony się wjedzie?

            Na samolot zdążyliśmy. Choć do końca nie wiem, czy to był na pewno samolot, czy może maszyna do teleportacji: zasiadłem w fotelu, wypiłem piwo i sekundę później znalazłem się na lotnisku w Bukareszcie.

9 odpowiedzi na “Czterdzieści godzin w taksówce”

“Kierowca za to nauczył się tylko jednego słowa po polsku (tego najbardziej znanego) i z wprawą używał go, kiedy drogę tarasowały wlokące się ciężarówki.” – znaczy sie przepraszam czy dziękuję? 😉
niezła opowieść :))

Rewelka! 🙂
Fajnie się czyta, ale nie chciałbym tego przeżyć osobiście. Szczególnie nocnej jazdy z możliwością napadu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.