Marrakesz, 09.11, 22.50.
Znowu tu jesteśmy. Znowu przemykamy między kobrami, transowymi tancerzami, sprzedawcami chusteczek do nosa, fałszywie zawstydzonymi dziewczynami i handlarzami wszystkim na Dżemaa el-Fna – najbardziej zwariowanym placu miejskim na świecie. Codziennie wieczorem przychodzi tu pół Marrakeszu, tworząc spontaniczną imprezę, którą porównać można do zmultiplikowanego Sylwestra na naszych rynkach. Spektakl jest tak niesamowity, że oczarował nawet urzędników UNESCO, którzy wpisali plac i jego atmosferę na listę Światowego Dziedzictwa. Jutro znowu tam idziemy i na pewno przeżyjemy niezapomniane chwile…
Tafraoute, 07.11, 18.27
Czerwone łuki i niebieskie kamienie – to były nasze fotograficzne cele w ostatnim czasie. Oczywiście nie licząc scenek rodzajowych typu drzewo oblepione kozami, czy berberyjskie ciężarówki na krętych drogach. Czerwone łuki są na plaży Legzira – po raz pierwszy zawitałem tu pisząc przewodnik Pascala i postanowiłem, że wrócę. Miejsce jest jedyne w swoim rodzaju dzięki dwóm piaskowcowym mostom przecinającym plażę i kończącym się w Atlantyku. Są kapitalnym celem fotograficznym, zupełnie innym podczas przypływu i odpływu.
Niebieskie kamienie można znaleźć w górach Antyatlas. Płaskowyż usiany jest wielkimi głazami, a niektóre z nich jeden Belg pomalował na jaskrawe kolory (głównie niebieski). Widoki nie z tej planety. Piotr mówi, że to tak jakby w Kapadocji poustawiać wielkie krasnale ogrodowe.
Jutro dalsza eksploracja Antyatlasu.
Na zdjęciach łuk i kamień (niebieski inaczej 🙂 )
Wciąż Essaouira, 05.11, 22.17
Mewy, wiatr, niebieskie łodzie i stare mury – to najkrótszy opis Essaouiry, dawnego raju hippisów. Przed świtem zasadziliśmy się nad wielką połacią mokrego piasku na brzegu morza, który służył za noclegownię mewom. Wyglądało to świetnie, szczególnie gdy słońce zaczęło wynurzać się za mewami, a mewy zaczęły uciekać przed rozbrykanymi pieskami. Potem przenieśliśmy się do portu, z porannym chaosem potencjalnych kadrów. Śniadanie na tarasie (kapitalny widok z góry na Wielki Meczet) i start na mury medyny, o które rozbijają się potężne fale Atlantyku (kolejne pole do popisu dla szybkostrzelnych lustrzanek). Potem ryba w porcie (wiadomość o tyle istotna, że Marokańczycy przyrządzają ryby najlepiej na świecie) i… znowu mewy. Tym razem na tle murów medyny od strony oceanu. Ubaw był po pachy, kiedy próbowaliśmy umieścić je w mocnych punktach kadru. Choć latało ich tu mniej wiecej tyle, co w “Ptakach” Hitchcocka, jakoś nie chciały współpracować. Tym większa była radość, kiedy w końcu któraś łaskawie wlatywała w pole widzenia wizjera i ustawiała się zgodnie z życzeniem fotografa…
Essaouira, 04.11, 23.12
Pierwszym plenerem po Casablance była El Jadida. Znana jest z medyny, która pierwotnie była portugalską cytadelą. Ma rewelacyjne zakamarki bez turystycznego retuszu, otoczona jest murami obronnymi (10 m grubości), po których można chodzić, a jej największym skarbem jest manuelińska cysterna, czyli pomieszczenie na wodę z kamiennymi łukami podtrzymującymi sklepienie. Wszystko to brzmi super, ale mi coś tu nie szło. W zakamarkach zepsuł mi się Canon (error 99; znam przynajmniej jedną Nikoniarę, która to ubawi 😉 ), na murach wyrżnąłem głową w bramę baszty, a cysterny pilnowała bardzo nieatrakcyjna pani, która zażądała od nas “autorisation”, co zaowocowało robieniem zdjęć bez statywów (bez nich już nie byliśmy “professionel” i “autorisation” nie było potrzebne).
El Jadidę podsumowaliśmy kawoherbatą z rewelacyjnymi naleśnikami na tarasie miłej knajpki (zostawiliśmy 8 eurocentów napiwku) i ruszyliśmy na południe.
Kolejny postój zrobiliśmy w Safi: miescie boksytów i ceramiki z całkiem niezłą medyną. Nie mieliśmy go w planach, ale plany są po to, żeby je rozszerzać. Mury medyny tak pięknie oświetlało zachodzące słońce, że nawet ożył Canon (sorry Nikoniara… ). Pojechaliśmy dalej na południe – do Essaouiry.
Na fotce moja herbata w El Jadida.
Casablanca, 02.11, 20.42
Pierwsze pełnowartościowe wi-fi, dlatego wrzucam trzy wpisy na raz. Standard RAM był taki jak oczekiwałem – obiad uwolnił mnie od bólu brzucha, którego nabawiłem się po niemieckim śniadaniu. Casablanca przywitała nas rozkoszną pogodą: okolice 25 stopni i czyste niebo. Na kolację mix świeżych ryb i owoców morza, a na deser zabijający sok ze świeżo wyciśniętych pomarańcz 🙂
Na zdjęciu Ania przy przystawkach:
Bruksela, 02.11, 10.00
Niestety znowu trafiłem na linie lotnicze Brussels. Tym razem nie było spóźnienia bez wyjaśnień, ale płatne poczęstunki pozostały. Nie widzę różnicy między Brussels a budżetowymi easyJet (tam też są przydzielane siedzenia), z wyjątkiem ceny biletów. Na szczęście dalej lecimy Royal Air Maroc. Oczekuję wyższego standardu i myślę że się nie zawiodę:-)
Berlin, 01.11, 23.10
Wi-fi w hotelu to policzek dla tzw. niemieckiej solidności. Niby jest ale przemyka gdzieś na obrzeżach zasięgu. Za to pizzeria za rogiem bez zastrzeżeń. Żeby wdrożyć się w temat, zamówiliśmy pizzę Casablanca (pierwsze skrzypce w smaku grała pikantna papryczka – jakoś nie kojarzy mi się z Casablanką). Jutro już nie pizza, ale prawdziwa Casa. Zobaczymy co się zmieniło od mojej ostatniej wizyty. Mam nadzieję, że nie za wiele, bo największe miasto Maroka póki co bardzo dobrze mi się kojarzy.
Jutro pobudka o czwartej, tak więc bonsoir!
10 odpowiedzi na “Dziennik podróży”
ta “Nikoniara” to niby ja? :DD
Padnięty Canon + wyrżnięcie w głowę to rzeczywiście brzmi zabawnie :DDD
Wiedziałem że się ucieszysz 🙂
Tylko całkiem nie strać głowy w tej Afryce, bo cóż za niepowetowana strata by to była dla społeczeństwa 😉 Czekam na dalszy rozwój wypadków… 😀 Pozdrawiam.
Chyba nie stracę głowy, tym bardziej że jest ograniczony dostęp do napojów chłodząco-rozgrzewających 😉
cholibka! za dobrze mnie znasz ;P
Czymże jest samonaprawiający się błąd w Canonie wobec braku kółka w Nikonie czyż nie?? 🙂 Tej Essaouiry nie mogę odżałować. Essaouira urywa głowę dosłownie i w przenośni ;D
Głowę jak głowę 😉
no dobra to drugie też 😀
Pamiętam. Ten sok z pomarańczy zabija smakiem 🙂 No i ten placek z oliwkami…
Wiele bym dał by przeżyć to znów…
Następne Maroko Twoje 🙂