Kategorie
Aktualności

Nad pięknym, mętnym Mekongiem

image

No to Laos! Rzadko zdarza mi się pstrykać ze środków lokomocji puszczonych w ruch, ale kiedy samolot zaczął zniżać się nad Luang Prabang, nie mogłem się powstrzymać. Zielone góry w zachodzącym słońcu prezentowały się zbyt dobrze.
Czar nie minął kiedy jechaliśmy z lotniska do miasta. Trudno żeby minął, skoro Luang Prabang leży na wysokim półwyspie u zbiegu dwóch rzek, których brzegi porośnięte są dżunglą, a na drugą stronę można dostać się po bambusowych mostach. Czar nie minął podczas przechadzek po wypieszczonym mieście (czysto jak w Szwajcarii), z kolonialną zabudową ukrytą pośród egzotycznej roślinności. Czar wzrósł o 5.30 rano, kiedy podziwialiśmy procesję pomarańczowych mnichów karmionych ryżem z misek przez tubylców (i turystów). Potem czar dalej rósł nad rewelacyjną serią kaskad w dżungli (dojście ścieżką typu “baba z wózkiem”), w kolejno odwiedzanych watach, czyli buddyjskich świątyniach, na górce, z której widać zachód słońca (tylu turystów, że nie ma gdzie zmieścić statywu) i oczywiście nad kuflem legendarnego piwa Lao, który wieńczy każdy dzień trudnego i znojnego fotografowania…
Na zdjęciu powyżej Mekong znad stolika kawiarni w Luang Prabang, a poniżej dowód, że w Laosie słonie są wszędzie, nawet w pokojach hotelowych 🙂

image

Kategorie
Aktualności

Dziennik podróży cd.

image

Powyższe zdjęcie jeszcze z Siem Reap (jak widać brakuje “e”), ale już jesteśmy na południu. Najpierw dojechaliśmy do Phnom Penh, z centrum rewelacyjnie położonym nad brzegiem rzeki Tonle Sap, która pół kilometra dalej wpada do Mekongu (obie szersze od Wisły). Samo miasto takie sobie, ale zachody słońca przy nabrzeżu bajeczne. Na plac przed Pałacem Królewskim przychodzi wtedy pół miasta i można ćwiczyć street foto z dziećmi karmiącymi gołębie i mnichami przesiadającymi na murkach (chętnie pozują i konwersują ćwicząc angielski).
Dzisiaj przyjechaliśmy do Sihanoukville, pięć godzin od stolicy. Tak się złożyło, że trafiliśmy na autobus firmy Paramount Angkor Express, znanej z licznych ostrzeżeń przed kradzieżami bagażu, wypadkami i ogólnym dziadostwem. W Lonely Planet można nawet przeczytać, że ta firma już nie istnieje, bo straciła koncesję na przewóz osób. Organizacyjnie faktycznie jest niezła – ma ileś biur i spanikowany kierowca tuk-tuka woził nas po całym mieście, żeby ustalić skąd ruszamy.
Sama trasa była piękna: rolnicze krajobrazy, z polami ryżowymi, palmami, domami na palach, szczęśliwymi kozami, bawołami i innymi stworzeniami. Mijaliśmy obrzeża Gór Kardamonowych – największej dziczy Indochin. Podobno żyją tu tygrysy, ale nie sprawdziłem tego organoleptycznie.
Jutro mamy ambitne plany nadmorskie i bynajmniej nie chodzi o plażowanie ani o kluby z tańcami na stołach…

Kategorie
Aktualności

Holiday in Cambodia

image

Ciepło, ładnie, nikt niczego nachalnie nie sprzedaje, ceny sama rozkosz, super jedzenie i zabytki z ligi największych mistrzów. Czy to raj? Na razie jest nieźle chociaż są niedociągnięcia (typu zamknięcie Angkor Wat przed zachodem słońca; na szczęście można wejść na wschód, a wschód jest lepszy).
Dojazd z Bangkoku był w zasadzie bezproblemowy. Najpierw kurs taxi na dworzec i praktyczne zapoznanie z lokalnym akcentem. Kierowca najpierw spytał skąd jestem, a dowiedziawszy się zagaił:
– Hąhą?
– Tak, Warsaw.
– Hyhyhohi!
– Tak tak, Lewandowski…
Na granicy miały być same problemy, dlatego wzięliśmy wszędzie polecaną linię autobusową. Tymczasem przejście okazało się być prawie hassle free, a naciągacze czaili się w autobusie. “Załatwianie wizy trwa długo ale jak mi zapłacicie po 10 dolarów to wszystko pójdzie sprawnie”. Dobra połowa pasażerów dała się nabrać, a jedna dystyngowana Angielka powiedziała mi prawie obrażona, że to “for convenience”. Potem miała niewyraźną minę jak jej convenience trwało pół godziny dłużej niż moje independence.
Pierwszy dzień w Angkorze za nami. Jak widać na zdjęciu, sesja się udała. Zobaczymy co będzie dalej.

Kategorie
Aktualności

Dziennik podróży

Bangkok, 30.06.2015, 0.23
Dwa razy po sześć godzin plus krótka przerwa w Abu Dhabi (super wschód słońca nad wieżą kontroli lotów w kształcie wydętego żagla) i Tajlandia. Dawno nie byłem w takim miłym ciepełku, nawet trochę za miłym (ale jak smakują soki owocowe jak człowiek trochę pobiega po mieście!). Na Khao San jedna wielka impreza, a w knajpach grają tak głośno, że nie można gadać. Na szczęście są tu też uliczne żarciownie z azjatyckimi frykasami typu smażony skorpion, kurczak z ryżem i inne pospolite dania.
Na zachód słońca chciałem się zasadzić na świątynię Wat Arun zza rzeki. To klasyk, nic mi go nie jest w stanie zepsuć. Bo przecież nie mam takiego pecha żeby była cała w rusztowaniach…
Kiedy już pooglądałem sobie rusztowania, wybrałem alternatywny wariant. Wymagał akcji na chama i sporego tupetu, ale Tajowie to mili i tolerancyjni ludzie, więc się udało. Zdjęcia są 🙂
A jutro jedziemy do Kambodży przez przejście graniczne znane z wyrafinowanych oszustw. Zbudowali tu nawet sztuczny dworzec autobusowy, z którego odjeżdżają autobusy dla tych, którzy dadzą się zlapać na europejskie ceny. Będzie się działo…

Berlin, 27.06.2015, 19.52
Na razie jak po sznurku. Szybka odprawa i czekamy na samolot. Kolorowy tłumek, różnobrzmiące języki – zaczyna się podróżniczy klimacik 🙂

foto 01

Minął tydzień od Wenecji i znowu wyjeżdżam. W tym tygodniu mój przeciętny dzień pracy miał jakieś 25 godzin. W jedynej wolnej chwili, jaką znalazłem, skosiłem chwasty za płotem (prawdziwą kosą, jak Bartosz Głowacki i współcześni mu twardziele!). Jakoś tak to jest, że najwięcej wysiłku związanego z wyjazdem trzeba ponieść zanim ten wyjazd się zacznie. O postępach w podróży będę informował w miarę dostępu do „światowej szerokiej sieci”. Kosy nie zabieram, bo nie chcę ekscytować służb lotniskowych…

Kategorie
Aktualności

Z deszczu w słońce

Wenecja 05 02

Fotowyprawa w Dolomity i do Wenecji za nami. Pogoda była w kratkę, ale atmosfera jak zwykle super. Bawiliśmy się świetnie, do tego stopnia, że niektórzy przesypiali po… godzinie na dobę. Trudno inaczej, skoro w czerwcu zachód słońca jest ok. 21.00, wschód w okolicach piątej rano, a w międzyczasie trzeba się jeszcze trochę pointegrować… Zresztą pogoda w kratkę nie jest taka zła, bo na krawędzi kratki powstają najciekawsze zdjęcia.

Tradycyjnie zaczęliśmy od przejazdu do Mikulova ma granicy czesko-austriackiej i tradycyjnie na tutejszej górce mieliśmy rewelacyjny zachód słońca. Ponieważ już kilka zachodów tu umieszczałem, tym razem zdjęcie zrobione godzinę wcześniej:

Mikulov

Wiosny w Dolomitach zwykle są słoneczne. No chyba, że się trafi na deszczowe okienko. Pierwszy wschód słońca, kawałek nad naszym hotelem, był całkiem niezły…

Dolomity 01

… choć nie wszystkie góry nam się pokazały. Była za to okazja poćwiczyć sygnały dla śmigłowców ratunkowych, gdyby nagle się pojawiły. Ten poniżej oznacza: „nie potrzebujemy pomocy” (i mamy dobry humor):

Dolomity 02

Światło w Dolomitach kazało długo na siebie czekać, ale pojawiło się w najlepszym miejscu widokowym, na przełęczy Giau. Najpierw były nieśmiałe przebłyski:

Giau 01

A potem już pełna lufa, z dramatycznymi chmurkami:

Giau 02

Prawdę mówiąc, po kilku mglistych dniach łaknęliśmy więcej słońca. Trzeba było przenieść się do Wenecji. Świt przy Placu św. Marka zawsze jest magicznym przeżyciem. Nawet w sezonie jest tu wtedy pusto, jeśli nie liczyć porannych porządkowych…

Wenecja 02

… i sporadycznych przechodniów:

Wenecja 03

Moim ulubieńcem o tej porze dnia jest kościół Santa Maria Della Salute, który potrafi niesamowicie zmieniać kolory w zależności od światła. Gdyby wszystkie kościoły tak wyglądały, może bym zaczął uczęszczać 😉

Wenecja 01

W środku dnia mieliśmy sesję na wysepce Burano, z kolorowymi domkami niczym z bajki albo tematycznego parku rozrywki:

Burano 01

A potem znowu wróciliśmy do starej Wenecji. Tutejsze zaułki można fotografować w nieskończoność:

Wenecja 07

Obowiązkowym punktem programu są też gondole i gondolierzy:

Wenecja 04

O zachodzie słońca pojawiła się chińska para młoda. Kolorem szczęścia jest dla Chińczyków czerwony i takie też suknie nakładają panny młode. Dla mnie rewelacja:

Wenecja 05

No i jeszcze raz ulubiony temat, czyli gondole i Santa Maria Della Salute:

Wenecja 06

Za rok robimy przerwę z Dolomitami i Wenecją (zgodnie z zasadą trójpolówki), ale kto wie, czy nie pojawimy się tu znowu w 2017 r. Gondole i kanały będą na swoim miejscu, a Dolomity może wreszcie pokażą się z najlepszej strony…

Kategorie
Aktualności

Decumanus Maximus

Decumanus Maximus zmn02

Bywalcy wykopalisk wiedzą jak wyglądały rzymskie miasta: eleganckie kolumnadowe decumanus i cardo przecinały się pod kątem z grubsza prostym, a reszta ulic dopasowywała do nich swój przebieg. Na plaży w Cavallino Treporti dopadła mnie myśl, że wygląd głównych arterii w tej części świata niewiele się zmienił – przynajmniej latem i nad morzem. Podczas naszej dolomitowo-weneckiej fotowyprawy mieliśmy hotel nad samym Adriatykiem, co pozwoliło zaimprowizować mała sesyjkę o zachodzie słońca. Po zabawie z chmurami, wodą i kamieniami ruszyłem w drogę powrotną do hotelu. Normalnie zajęłoby mi to około minuty, ale zatrzymał mnie ciekawy widok „alei” z kolumnadami ze złożonych parasoli, na które padało światło z hotelowej restauracji. Jak nic współczesne Decumanus Maximus w wersji plażowej 😉

Pełna relacja z fotowyprawy w Dolomity i do Wenecji już wkrótce.

 

Kategorie
Aktualności

Barwy rozlewisk

Zachód słońca w parku

Miniony weekend spędziłem z grupą przyjaciół w Parku Narodowym „Ujście Warty”, czyli wśród łąk, starorzeczy, ptaków i udomowionych ssaków. Bawiliśmy się przednio, do tego stopnia, że na jeden ze wschodów słońca wstałem… w południe.

W planowaniu świtańcowych plenerów bardzo nam zresztą pomogły smartfonowe aplikacje z prognozą pogody. Kiedy pokazywały pełne zachmurzenie, wiadomo było, że nie ma po co wstawać…

Wydawać by się mogło, że na takim obszarze, jak dawna (dziś z grubsza uregulowana) delta rzeki, dominuje kolor niebieski (woda i niebo) oraz zielony (prawie cała reszta). I w większości miejsc tak jest, na przykład wśród szuwarów nad samą Wartą…

drzewo nad Wartą

… czy wpadającą do niej Postomią:

Ścieżka Mokradła

Można też jednak znaleźć bardziej barwne obiekty, jak na przykład makowe łąki na obrzeżach Parku:

maki

Ujście Warty to raj dla krów i koni, które w cieplejszej porze roku wypuszczane są na całe tygodnie na otwartą przestrzeń i żyją tu niemal w stanie półdzikim. Krowy wyglądają dość normalnie…

krowy

… pewne zaskoczenie mogą za to stanowić konie, które wyglądają… jak krowy:

konie

Nastawialiśmy się raczej na fotografowanie pejzaży, a nie ptaków, ale same podlatywały, jak na przykład ten bocian na obrzeżach Słońska:

bocian

Może zaintrygowały go dziewczyny w podobnych barwach 😉 :

nad Wartą

Zachody słońca też mieliśmy bardzo różne. Jeden niebiesko-żółty:

Warta

A drugi – chmurkowo-pastelowy:

zachód słońca

Park Narodowy „Ujście Warty” to świetne miejsce na spokojny weekend. Widoki piękne, odgłosy kojące i w zasadzie zero turystów. Kto wie, może wrócimy tu o innej porze roku, żeby zobaczyć wielkie stada gęsi zbożowych, które rano lecą najeść się na niemieckie pola, a wieczorem wracają spać do Polski…

Kategorie
Aktualności

Kraj ludzi nieskazitelnych…

Burkina 01

… tak tłumaczy się nazwę Burkina Faso (dawnej Górnej Wolty). To ostatni z trzech krajów Afryki Zachodniej, które odwiedziłem w czasach zenitowo-slajdowych. Wjechaliśmy tu togijskim minibusem, a towarzyszył nam dziwny osobnik z czarną teczką, który podawał się za ministra uciekającego z Kongo. Był na tyle przekonywujący, że pożyczyliśmy mu sporą kasę (równowartość 20 dolarów), a później szukaliśmy go po całym Wagadugu, żeby oddał (jak go w końcu znaleźliśmy to rozłożył ręce i powtarzał „me no money, me no money” – ale nie odpuściliśmy i musiał się zapożyczyć).

Samo Wagadugu, czyli stolica kraju, nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia. Odwiedziliśmy tu m.in. dywanikową manufakturę:

Burkina 02

Dokładniej ujmując, zostaliśmy tam zaciągnięci z obietnicą, że „tylko popatrzeć i nic nie musicie kupować”. Kiedy na końcu faktycznie okazało się, że nie mam zamiaru nic kupić, zostałem wyzwany od rasistów i zrobiło mi się przykro. Mogłem to olać, ale niestety było to zabronione:

Burkina 03

Moim marzeniem było odwiedzenie Gorom Gorom – najsłynniejszego targowiska na obrzeżach Sahary. Co tydzień ściągają tu przedstawiciele wszelkich okolicznych plemion, m.in. Fulanie, uważani za najlepszych pasterzy bydła na świecie. Podobno niektórzy mają po kilkaset krów i każdej nadają imię. A gdy potem wołają ją po imieniu, krowa przychodzi. Kobiety Fulan słyną z pięknych strojów, niestety nie lubią być fotografowane i trzeba to uszanować (problem jest też z szerszymi pejzażami i trzeba je wykonywać z biodra):

Burkina 04

Burkina 05

Do Gorom Gorom dojechaliśmy na przyczepie ciężarówki. Było tam mnóstwo czymś wypełnionych worków, a na nich siedzieliśmy my i miejscowi. Obok mnie na przykład podróżowało dziecko, które z każdym podskokiem pojazdu na wyboju coraz bardziej zapadało się między worki, niczym tonący w bagnie. Znosiło to z godnym podziwu spokojem – widać do wszystkiego można się przyzwyczaić. Zaczęło płakać dopiero wtedy, kiedy spomiędzy worków wystawała już tylko głowa.

Na trasie do Gorom Gorom mija się miejscowość Bani, nad którą stoi zgrupowanie pięknych glinianych meczetów, wyglądających na przynajmniej tysiącletnie (w rzeczywistości zbudowano je dwie dekady wcześniej). Postanowiliśmy je odwiedzić, ale nie było to proste. Gdy tylko wysiedliśmy z samochodu (wynajętego na tę okoliczność w sąsiednim mieście), zaatakował nas oddział tubylców w wieku od 3 do 10 lat. Szybko osiągnęli przewagę, coraz poważniej zagrażając naszym kieszeniom. Nie pomagały krzyki, opędzania się i groźne miny. Sprawę załatwiło dopiero przybycie posiłków w postaci poniższego dżentelmena:

Burkina 06

Kilka okrzyków i ciosów kijem i po dwóch sekundach napastnicy uciekli, a my zyskaliśmy przewodnika. Same meczety prezentowały się rewelacyjnie, szczególnie w promieniach zachodzącego słońca:

Burkina 07

Burkina 08

Łącznie jest ich siedem i ponoć z lotu ptaka odzwierciedlają kształt modlącego się człowieka.

Bardziej typowy dla Sahelu meczet (z końca XIX w.) stoi w Bobo Dioulasso, drugim największym mieście w kraju:

Burkina 09

Z Bobo jest już niedaleko do krawędzi skalnej Banfora, znanej z niezwykłych formacji skalnych:

Burkina 10

W tych stronach odwiedziliśmy też targowisko, na którym przeżyłem historię niczym z horroru Hitchcocka (choć początkowo wszystko wyglądało niewinnie):

Burkina 11

Zrobiłem zdjęcie – taki zwykły, ogólny plan. Nawet nie zdążyłem oderwać oka od wizjera, gdy poczułem stalowy uścisk na ramionach i jakaś nieokiełznana siła zaczęła mną trząść na wszystkie strony. To była jedna z handlujących pań: potężna madame, która uznała, że zrobiłem jej zdjęcie bez pozwolenia i teraz postanowiła mnie ukarać. Na nic zdały się tłumaczenia (prawdziwe), że nawet jej nie widziałem. Nie wiem jak by się to skończyło, gdyby w sukurs nie przyszło mi czterech miejscowych mężczyzn (mniej więcej mojej postury, więc siły były wyrównane). Po krótkiej, acz zaciętej walce zostałem uwolniony i mogłem spokojnie się wytłumaczyć. Z przyczyn oczywistych opisu tego wydarzenia nie mogę zilustrować portretem madame 🙂

Kategorie
Aktualności

To go to Togo

Togo

„Take care” – mruknęła urzędniczka żegnająca nas na granicy ghańsko-togijskiej. To były czasy, kiedy w Togo rządził niejaki Eyadéma – najdłużej sprawujący władzę dyktator afrykański (pobił nawet samego Mobutu). O jego rządach już wtedy mówiono, że nie należą do, hmm… najbardziej przyjaznych obywatelowi. Już samo przejście graniczne było mocne: z obu stron prowadziła do niego laterytowa droga przebijająca się przez pola prosa i szeroka na jeden samochód. Na szczęście po zagłębieniu się w togijski interior okazało się, że żadne specjalne „taking care” nie jest potrzebne. Zupełnie normalny kraj, zwyczajnie wydający wizy (chociaż w ambasadzie w Akrze musieliśmy chwilę poczekać, bo urzędnicy oglądali mecz… ŁKS Łódź – AS Monaco) i tylko z niewielkimi dziwactwami, jak np. brak transportu publicznego. Zastępowały go prywatne minibusy, których kierowcy byli chyba notorycznie naćpani, bo nikt o przytomnym umyśle by tak nie jeździł.

Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy w Togo, były góry Klouto, a w zasadzie zielone pagórki, znane z pięknych, wielobarwnych motyli. Szybko pojawił się przewodnik, który obiecał, że wszystkie motyle pokaże nam jutro w dżungli jak na dłoni. Dotrzymał słowa, chociaż trochę inaczej niż myśleliśmy – rano czekał przed hotelem z gablotą, do której przyszpilone były nieszczęsne owady.  A żebyśmy się nie czepiali to na dłoni też pokazał, chociaż na motyla to nie wyglądało:

Togo_Kpalime

Nie czepialiśmy się. I tak było fajnie. Nasz cicerone najpierw zaprowadził nas do swojej wioski…

Togo_Kpalime 02

… a potem zręcznie wyszukiwał w poszyciu różnych ciekawych roślin, jak młody ananas…

Togo_mlody ananas

… czy przepiękne orchidee:

Togo_Kpalime_orchidee

Togo jest długie i wąskie – na tyle, że na północ prowadzi tylko jedna szosa. Każda przerwa w podróży wyglądała tak samo. Wychodziliśmy z busa i byliśmy otaczani przez dzieci wrzeszczące „le blanc!”, (czyli francuski odpowiednik angielskiego „whiteman!”):

Togo_dzieci

Dzieci krzyczały też „daj!” i dotyczyło to czegokolwiek – gdybyśmy chcieli spełniać te żądania to już na pierwszym postoju zostalibyśmy bez gaci.

Moim marzeniem było odwiedzić dolinę zamieszkałą przez lud Tamberma, znany z tego, że buduje swoje chaty na kształt glinianych zamków. Oczywiście w celu obronnym. Można się z tego podśmiechiwać, ale podobno podczas kolonizacji Togo przez Niemcy zdarzały się przypadki oblężeń wiosek przez niemieckie oddziały, z których miejscowi wychodzili obronną ręką. Przykład takiego „zamku” i jego mieszkanki poniżej:

Togo_Tamberma

Togo_Tamberma 02

Szef wioski był bardzo kontaktowy i na odchodnym dał mi nasiona baobabu. Zapytałem co zrobić, żeby wyrósł, na co otrzymałem odpowiedź, że to bardzo proste: wsadzić w ziemię, podlać i zasilić kupą słonia. Po powrocie do kraju zastosowałem się do tych zaleceń w dwóch trzecich. Niestety nie wyrósł.

Kategorie
Aktualności

Dawno temu w Afryce

Dzieci znad Zatoki Gwinejskiej

Dziś trochę prehistorii. Przypomniał mi się wyjazd nad Zatokę Gwinejską w czasach mocno przedzdjęciowych. Nie żebym nie robił wtedy zdjęć, ale… zazwyczaj nie przywoziłem ich do domu. Jakoś miałem takie szczęście, że co wyjechałem poza Europę to spotykały mnie ciekawe przygody fotograficzne. Podróż do Pakistanu – Zenit padł trzeciego dnia (wcześniej – nigdy). Pamiętam, że w Islamabadzie poszedłem do jakiegoś warsztatu fotograficznego, gdzie pracownicy najpierw zaczęli nabijać się z aparatu, a potem – kiedy im powiedziałem, żeby uważali bo kosztował „one million Polish zloty” – odłożyli go z taką czcią jakby mieli do czynienia z Koh-i-noorem. I nie naprawili. Podróż do Ameryki Środkowej – w drodze powrotnej linie lotnicze Taesa zwinęły mi bagaż z filmami i mogłem im jedynie pomachać. A taką piękną Nikaraguankę sportretowałem na plaży w Poneloya! Wyruszając do Afryki Zachodniej byłem już przygotowany: wziąłem trzy aparaty. Pierwszy, Minolta, zdechł na początku wyjazdu. Drugim był wyżej wspomniany Zenit, który tym razem mnie nie zawiódł. Za to miał skopany światłomierz, a ja robiłem slajdy – jak wiadomo niezbyt tolerancyjne na błędy naświetlenia. Trzeci aparat był tak nędzny, że wolałem pozostać przy kapryśnym Zenicie.

Poniżej kilka zdjęć z Ghany, wyjątkowo sympatycznego kraju, który wtedy kojarzył się z „Czarnymi gwiazdami” i Kofi Annanem, a dzisiaj – głównie z rewelacyjną reprezentacją piłkarską, która fatalnie wykonuje rzuty karne. Pierwsze zdjęcie, przedstawiające targowisko w Akrze, to jeszcze Minolta:

Akra_targowisko

A dalej już Zenit. Jednym z najbardziej fotogenicznych miejsc na „Złotym Wybrzeżu” jest miasto Elmina. Zachował się tu portugalski fort, który odegrał znaczącą rolę w niesławnym handlu niewolnikami:

Elmina_fort

Przetrwało też trochę kolonialnej architektury:

Ghana_wybrzeże Zatoki Gwinejskiej w Elmina

Dzisiejsza Elmina to miasto rybaków i kolorowych łodzi. Niektórzy obywają się bez jednostek pływających:

Ghana_port w Elmina

Pamiętam, że zrobiłem to zdjęcie dość szybko, a mój kolega przymierzał, ustawiał, przykucał… aż w końcu rybak wyszedł z wody i go opieprzył.

Wiele miejsc na wybrzeżu Ghany wygląda jak z reklam Bounty – przynajmniej z daleka:

Na wybrzeżu Ghany

Pozując do tego zdjęcia nie wiedziałem, że za mną rozciąga się… szalet wiejski. Po co utrzymywać w domu kłopotliwy kibelek, jak można przyjść na plażę, a Atlantyk i tak wszystko zabierze.

Z wybrzeża jest blisko do Parku Narodowego Kakum, chroniącego dżunglę i żyjące w niej słonie leśne. Zbudowano tu Canopy Walkway, czyli serię kładek efektownie rozwieszonych między koronami drzew. Słonia raczej się na nich nie spotka, ale widoki i tak są niezłe:

PN Kakum

Północ Ghany to zupełnie inna bajka. Prawie nikt tu nie dociera, a architektura w niczym już nie przypomina kolonialnej, zarówno w miastach…

Ulica w Tamale

… jak i na wsi:

Ghana_wioska w północnej częsci kraju

Po odwiedzeniu Ghany powoli trzeba było zacząć myśleć o krajach ościennych. Niedługo się tu pojawią 🙂

W Akrze

Kategorie
Aktualności

Dolina Bonda

GC 02

O Szkocji można bez wielkiej przesady powiedzieć, że w całości jest rajem dla fotografów, ale niektóre miejsca są jeszcze „rajsze” i szczególnie chętnie odwiedzane przez tropicieli pięknych krajobrazów. Takim miejscem jest Glen Coe – surowa dolina otoczona przez efektowne (i strasznie mokre) góry. Jej uroda fascynowała całe pokolenia brytyjskich pejzażystów, a niedawno zrobiła piorunujące wrażenie na ekipie filmowej kręcącej tu sceny Skyfalla (z Danielem Craigiem Kwadratową Szczęką zasuwającym swoim Astonem Martinem po szosie A82 u stóp trójkątnych szczytów). Nie było wyjścia – trzeba było tu przyjechać i zobaczyć te cuda na własne oczy. Astona Martina zastąpiłem Fordem Fiestą z wypożyczalni, a mniejszą kwadratowość szczęki większym stopniem owłosienia.

Tak się składa, że trafiłem na lepszą pogodę niż ekipa Bonda. Dzięki wybraniu odpowiedniej pory roku (przełom listopada i grudnia) mogłem podziwiać góry przyprószone świeżym śniegiem i oblane morderczo-krystalicznym światłem:

GC 03

Metodą prób i błędów znalazłem najfajniejsze punkty widokowe. Jeden z góry:

GC 05

A drugi przy małych kaskadach, dobrze znanych z albumów w rodzaju Sto najpiękniejszych widoków świata:

GC 04

Dzikość terenu (po obu stronach szosy są góry i góry) sprawia, że dość łatwo można tu spotkać różne czworonogi, np. łanie:

GC łanie

Po opuszczeniu Glen Coe szosa wpada między mokradła. To kolejne fantastyczne miejsce widokowe, z wodą na pierwszym planie i górami na drugim:

GC 06

Powyższe zdjęcie zostało zrobione w środku dnia. Światło o tej porze roku jest tam takie, jak u nas latem przed zachodem słońca i po burzy (czyli w rzadko spotykanych warunkach idealnych). Dlatego właśnie namówiłem szanowne Horyzonty i szanownych Ewę i Piotra na fotowyprawę do Szkocji pod koniec listopada…

Kategorie
Aktualności

Do lasu na grzyby, do Szkocji na zdjęcia

Szkocja_Glen Coe

Polska jest w jednej trzeciej porośnięta przez lasy. A Szkocja w mniej więcej jednej szóstej (chociaż trwają intensywne zalesienia i w połowie stulecia chcą dobić do jednej czwartej). Co z tego wynika? To, że u nas jest zdrowsze powietrze, a u nich – bardziej rozległe widoki. Z tego dalej wynika, że najlepiej jest mieszkać w Polsce i jeździć robić zdjęcia do Szkocji (no dobra, może trochę upraszczam; tamtejszemu powietrzu nic nie można zarzucić, a u nas też jest co robić z aparatem).

Powyższe zdjęcie zrobiłem w dolinie Glen Coe, gdzie fotografów jest więcej niż drzew (o co jak widać nietrudno). W najbliższym czasie trochę się zajmę Szkocją – ten wpis można potraktować jako intro. A szerzej o samym Glen Coe już wkrótce.