Jeszcze całkiem niedawno podróż do Syrii była łatwa, tania i przyjemna. Łatwa bo niedaleko – wystarczyło wsiąść w wesoły autobus Katowice–Stambuł (70% przemytników, 30% turystów), żeby po dwóch dobach znaleźć się na przedprożu Orientu. Potem wsiadało się w nocno-dzienny autobus na południowy wschód, który po jakichś 20 godzinach dojeżdżał do Aleppo. Tania bo Syria była tania – jedzenie i podróżowanie za grosze, hotel za 3 dolary to standard, a na dachu za jeszcze mniej („- A deszcz nie spadnie?”, „- Spadnie, w październiku.”). Przyjemna, bo Syryjczycy to bardzo gościnni ludzie: człowiek przez cały dzień chodził opity herbatą i trudno się było opędzić od kolejnych zaproszeń na drinka.
Tak było, ale już nie jest. Wszyscy wiemy co się dzieje w Syrii. Istnieje mechanizm obronny w naszej psychice, który pomniejsza rangę konfliktów zbrojnych albo innych tragedii oglądanych w telewizji. Bo trudno myśleć o tym, że ta kupa ruin, która pozostała z Aleppo albo Hamy to nie tylko wojskowy poligon, ale przede wszystkim czyjś dom. Na przykład takich dziewczynek, sfotografowanych w drodze ze szkoły w Hamie:
Hama to dobry przykład. Zawsze niepokorna wobec władz i zawsze pierwsza obrywała kiedy zaczynały się jakieś rozruchy. A to takie fajne miasto. Kiedy w porze modłów głośniki na minaretach rozbrzmiewały głosami imamów, można się tu było poczuć jak w wielkim ulu. Hama słynęła z norii, czyli drewnianych kół do transportowania wody:
Stała tu największa noria na świecie – nie mam pojęcia czy przetrwała do dzisiaj. Równie zabytkowe były tutejsze taksówki, ale pewnie też już ich nie ma:
O ile można wierzyć przekazom, trochę lepiej miewa się Damaszek, choć nie dalej jak wczoraj ucierpiał w kolejnym ostrzale rakietowym. Stara część metropolii, w której życie toczyło się tak jak przed wiekami, była jedną z największych atrakcji turystycznych całej Syrii:
A największą była Palmira – starożytne miasto na pustyni, z surrealistycznie wyglądającymi rzędami kolumnad pośrodku niczego. I z Beduinami obozującymi w sąsiedztwie współczesnego miasta:
Dzisiaj te wszystkie miejsca są dla nas niedostępne. Chcę wierzyć, że tylko czasowo – nie tylko ze względu na siebie, ale przede wszystkim na samych Syryjczyków, których tysiące utrzymywały się z obsługi ruchu turystycznego. Konflikty były i będą zawsze. Kiedy byłem mały, w Kambodży szalał Pol Pot, a w Nikaragui sandiniści żarli się z contras. Dwie dekady później przebijałem się przez zielony gąszcz na nikaraguańskim wulkanie, a dzisiaj do Kambodży jeździ co drugie biuro podróży. Takiego scenariusza z całego serca życzę też Syrii (mam na myśli biura podróży, bo wulkanów tam nie ma).