Nasza druga fotowyprawa do Gruzji stała pod znakiem górskich pejzaży, świetnej pogody i rewelacyjnej atmosfery (w końcu to ojczyzna wina). Kilka razy byłem zmuszony wystąpić w roli tamady, czyli kierownika biesiady wznoszącego toasty, ale wybrnąłem z tego bez większych zająknięć. O wschodzie i zachodzie słońca fotografowaliśmy, w dzień fotografowaliśmy (i przemieszczaliśmy się po całym kraju), a w nocy dyskutowaliśmy o zdjęciach i… też fotografowaliśmy. Pogoda była prawie zupełnie bezchmurna (co niektórzy przyjęli z niesmakiem), dzięki czemu można było robić zdjęcia wygwieżdżonego nieba.
Kaukazu było dwa razy więcej niż za pierwszym razem, ale tradycyjnie zaczęliśmy od Tbilisi, gdzie można zobaczyć ciekawe obrazki, np. wielką blaszaną kiełbasę pod Pałacem Prezydenckim:
W katedrze Cminda Sameba trafiliśmy na ślub. Migawki zaczęły trzaskać, a część zdjęć trafiła później do państwa młodych dzięki druhnie, która okazała się władać językiem nadwiślańskim:
Po ceremonii panna młoda zatańczyła na honorowym miejscu, u szczytu schodów:
Naszym następnym po Tbilisi przystankiem była Mccheta, nad którą, na krawędzi przepaści, stoi kościół Dżwari – jeden z najstarszych na świecie (VI w.). Po drodze podwieźliśmy opiekującego się nim duchownego, dzięki czemu mogłem go poprosić żeby nie wygaszał podświetlenia dopóki nie zrobimy zdjęć:
Wieczorem dotarliśmy do Batumi, które po zmroku tradycyjnie podświetlane jest na wszystkie możliwe kolory. Dotyczy to też diabelskiego młyna (poniżej naświetlanego przez około minutę):
Batumi słynie z dużych opadów i niesamowitego światła w okolicach świtu i zmroku. Tu plaża przed wschodem słońca:
Opady równa się zieleń. Ogród botaniczny nad Batumi to uczta dla oczu, a przy okazji widać, że Morze Czarne jest niezupełnie czarne:
Jeszcze bardziej niezwykły kolor wody ma sztuczny zbiornik Dżwari (popularna w Gruzji nazwa, oznaczająca krzyż). Wjeżdżamy do Swanetii – to już Kaukaz:
Wjeżdżamy albo i nie… Kawałek dalej trasę do Mestii zablokowali demonstranci, którzy chcieli czegoś tam (były różne opcje). Sznur samochodów, apatyczni turyści w stojących od rana autobusach, a na końcu tunel zapchany pojazdami tubylców. No nie, tak się bawić nie będziemy. Kilka szybkich telefonów i załatwiłem transport od drugiej strony, a potem zarządziłem przejście taranem przez tłum demonstrantów i tunel na drugi koniec. Zapewne pomogły w tym ciężkie statywy i jeszcze cięższe walizki nadające nam powagi. Akcja wyglądała bardzo efektownie, ale wiele nie dała, bo zanim nasz transport przyjechał, demonstracja się skończyła i wszyscy przejechali, włącznie z naszym autobusem, do którego z powrotem wsiedliśmy.
Zostawiliśmy go dopiero w Mestii, bo kawałek za nią kończy się utwardzona droga. Jedziemy do słynnej wioski Uszguli, podziwiając kaukaskie pejzaże:
Pierwszy widok na Szcharę (5193 m n.p.m.), najwyższy szczyt Gruzji, wzbudził powszechny entuzjazm:
Chociaż niektórzy mieli inne fotograficzne preferencje:
No i Uszguli – wioska w sercu Kaukazu, zimą w zasadzie odcięta od świata:
Co dom to wieża obronna – mężczyźni chowali się w nich przed sąsiadami, kiedy groziła im tradycyjna zemsta rodowa.
Przy porannej sesji nad Uszguli statywem Ryśka (z prawej, przy torbie) żywo zainteresowały się konie:
Kiedy pobiegł na ratunek konie flegmatycznie podeszły do torby i zaczęły ją pożerać (a przynajmniej robić coś co podobnie wyglądało).
Bohaterką sesji była sama Szchara, która od tej strony jest świetnie widoczna:
Za kaukaską piękność uchodzi też Uszba (4710 m n.p.m.), którą fotografowaliśmy po powrocie do Mestii. Na pierwszym planie rwący potok, który podmył nasz uprzednio zaplanowany punkt widokowy i musieliśmy improwizować:
Chwila odpoczynku od Kaukazu, ale nie od skał. Jesteśmy w Upliscyche – skalnym mieście, które w przeszłości było jednym z głównych ośrodków tworzącej się Gruzji. Wyryte przez ludzi pieczary są świetnym poligonem fotograficznym: można np. lampą błyskową malować ściany (i irytować współfotografów), której to czynności oddaję się na poniższym zdjęciu osobiście:
I na deser jeszcze raz Kaukaz. Gruzińską Drogą Wojenną dotarliśmy do Stepancmindy, po drodze zatrzymując się przy znanym punkcie widokowym. Tutejsza skała najwyraźniej służy miejscowym do uprawiania kaukaskiej wersji base jumpingu (bez spadochronów):
W okolicach Stepancmindy odwiedziliśmy też dwa fajne wodospady. Do drugiego dotarł tylko Rysiek (ten od koni), widoczny w lewym dolnym rogu zdjęcia:
Nad Stepancmindą rozpościera się najbardziej znany widok w Gruzji, czyli kościół Cminda Sameba na tle piramidy Kazbeku (5033 m n.p.m.), narodowej góry Gruzinów (zob. zdjęcie tytułowe). Świetne widoki są też z okolic kościoła, gdzie czekaliśmy na światło wspólnie z pasącymi się końmi:
Druga fotowyprawa do Gruzji przeszła do historii. Myślę, że jeszcze się tu pojawimy, bo w tak pięknym kraju zawsze jest co robić, a światło w górach za każdym razem potrafi zaskoczyć. Muszę tylko poćwiczyć toasty, żeby nie zostawać w tyle za miejscowymi 😉