Kategorie
Aktualności

Dziennik podróży

Antalya, 19.08.2015, 21.37

image

– Tata, czemu ciągle latasz samolotami, a nas nie zabierasz? Dawno nigdzie nie byliśmy.
– Eee, bo tatuś ma taką pracę…
– To w takim razie kiedy mi naprawisz zawias w drzwiach? A ze mną kiedy pograsz w Farmera? A kiedy wreszcie będzie naprawiony komputer?
– Dobra, lecimy!
I tak znaleźliśmy się w Antalyi. Pierwszym pomysłem było coś na zachód, ale promocyjne bilety na turecką rivierę okazały się być nie do przebicia. Antalya nic się nie zestarzała (ostatnio część z nas była tu dekadę temu), a temperatury przypominają te z Bangkoku sprzed miesiąca. Za nami trzy meczety, trzy kebaby, ileś soków, pasjonujący melodramat w oryginale i zupełnie przyzwoity zachód słońca ze skarpy nad zatoką. Jutro bierzemy samochód. Po Turcji jeszcze nie jeździłem…
A fota na górze to widok starówki autorstwa mojej córki. Dobra robota, horyzont prościutki 🙂

Kategorie
Aktualności

Most na rzece… tej rzece

Most Kwai 01

Tak tak, właśnie na tej. Może wygląda jak w Tczewie albo w Poznaniu na Garbarach, ale to on sam w całej (prawie) okazałości: most na rzece Kwai. Notabene Tajowie wymawiają nazwę rzeki mniej więcej jak „kłe” – jak się mówi „kwai” to kojarzy im się to z bawołem i mają niezły ubaw.

Niestety, historia budowli daleka jest od ubawu. Most to element tzw. Kolei Śmierci, czyli linii kolejowej, którą w czasie II wojny światowej Japończycy zbudowali rękami jeńców wojennych, w dużej mierze europejskich. Wiodła z Tajlandii do Birmy, a celem jej konstrukcji było zapewnienie transportu dla japońskich wojsk okupujących tę drugą. Jeńcy (oraz azjatyccy robotnicy przymusowi) pracowali w koszmarnych warunkach – szacuje się, że przy budowie 400-kilometrowej trasy zginęło łącznie około 100 tysięcy osób. Pewnie nikt by o tym nie wiedział, gdyby nie film Davida Leana Most na rzece Kwai (1957). Co prawda nie opowiada on dokładnej wersji wydarzeń, ale praca więźniów została tu przedstawiona na tyle sugestywnie, że nagrodzono go siedmioma Oscarami.

Prawdę mówiąc, na wiele most Japończykom się nie przydał. Niedługo po zbudowaniu został zbombardowany przez aliantów i dziś oryginalne są tylko jego boczne przęsła (środek zrekonstruowano):

Most Kwai 02

Tak naprawdę most przydaje się dopiero teraz – jako atrakcja turystyczna Tajlandii. Z niedalekiego Bangkoku ciągną tu wycieczki, a rozłożone w sąsiedztwie miasto Kanchanaburi rozkwita. Wokół powstały hotele, pensjonaty i knajpy na wodzie:

rzeka Kwai

W tych ostatnich można wypić „tematyczne” piwo…

Kwai 03

… stąd też rozciągają się najlepsze widoki (zdjęcia wyżej). Po moście można chodzić, z czego korzystają tłumy zwiedzających. Najciekawiej jest, kiedy nagle z dżungli na drugim brzegu wyłania się pociąg i wszyscy muszą uciekać na specjalne platformy po bokach:

Most Kwai 03

W końcu jednak skład znika…

Most Kwai 04

I towarzystwo (tu akurat dosyć przerzedzone) wraca na tory:

Most Kwai 05

Trochę mi to przypomina opowieść Kapuścińskiego o targowisku na torach w Senegalu, które rozpierzchało się na boki, kiedy zza zakrętu wypadał pociąg. A sam most zapewne nie stanowiłby takiej atrakcji, gdyby nie film. Co ciekawe, „mostowe” sceny kręcone były na Sri Lance, ale tam już mostu nie ma… (kto oglądał film, wie dlaczego).

Kategorie
Aktualności

Angkor Wat rano i wieczorem

Angkor Wat 00

Wizytę w Kambodży zaczęliśmy od wysokiego „A”, czyli od symbolu kraju, Angkor Wat – najwspanialszej hinduistycznej świątyni na świecie. Ponoć do jej zbudowania zużyto ponad 5 mln ton kamienia, mniej więcej tyle co przy piramidzie Chefrena w Gizie. Zrobienie zdjęć świątyni o odpowiedniej porze wymagało pewnych zabiegów, a najważniejszym było znalezienie kumatego kierowcy tuk-tuka, który nas tu przywiezie. Na szczęście sam się znalazł, kiedy tylko wysiedliśmy z autobusu w Siem Reap. Z doświadczenia wiem, że jak ktoś szybko się pojawia i oferuje swoje usługi, to potem będą z nim same kłopoty, ale widocznie w Kambodży to nie działa. Pan Khemra okazał się być świetnym fachowcem, przede wszystkim punktualnym, dzięki czemu następnego dnia przed świtem zameldowaliśmy się w najsłynniejszym punkcie widokowym Azji Południowo-Wschodniej. Nie tylko my się zameldowaliśmy (widocznie dobrych tuktukarzy jest tu więcej):

Angkor Wat 02

Tak naprawdę, punkty widokowe są dwa, na brzegach dwóch niewielkich sadzawek przed wejściem do kompleksu. Zacząłem od prawej, a efekt był całkiem całkiem:

Angkor Wat 01

Gorzej było z lewą sadzawką – obsiadł ją taki tłum, że nie miałem gdzie rozstawić statywu. Nie pozostało nic innego jak zajść towarzystwo od tyłu i umieścić w kadrze:

Angkor Wat 03

Później słońce zaczęło zasuwać po niebie i nie było już czego tu szukać. Następnych kilkanaście godzin spędziliśmy odwiedzając inne obiekty Angkoru (przydał się tuk-tuk pana Khemry, bo odległości między nimi mierzy się w kilometrach), a ponownie pojawiliśmy się tu przed zachodem słońca. Najpierw obeszliśmy wnętrza, gdzie można spotkać boginie wyrzeźbione na ścianach…

Angkor Wat 04

… i ich żywe odpowiedniki:

Angkor Wat 05

Jeszcze ciekawsze było podziwianie mnichów, pięknie komponujących się na tle szarego muru:

Angkor Wat 06

Trochę mnie martwiło słońce, od dłuższego czasu schowane za chmurami, ale w odpowiedniej chwili – tuż nad linią horyzontu – zrobiło co trzeba i zalało świątynię kapitalnym światłem:

Angkor Wat 07

Zrobiłem kilka zdjęć, szykując się na dalszą fotograficzną ucztę. Postanowiłem podejść bliżej, okrążając sadzawkę. W połowie drogi usłyszałem przeciągłe „fiuuuuuuuuuu!”. Pomyślałem, że znowu jeden ze strażników gwiżdże na jakiegoś białasa, który wlazł gdzie nie trzeba. Poszedłem dalej…

– Fiuuuuuuuuu! – to było do mnie.

– Co jest? – spytałem strażnika, który stał w pobliżu uśmiechnięty od ucha do ucha z gwizdkiem na szyi.

– Closing time, sir.

Jak to „closing time”? Przecież ja tu robię zdjęcia! Postanowiłem udać, że wracam do wyjścia, a za krzakiem zrobiłem w tył zwrot i – niewidoczny dla strażnika – poszedłem z powrotem. W końcu nie takich wywodziło się w pole…

– Fiuuuuuuuuuu! – drugi strażnik. Jeszcze szerzej uśmiechnięty:

– Closing time, sir.

– *&^%)(*^%%#%@$%!!!!

Nie było wyjścia, trzeba było wracać. Strażnicy byli sprawni i nikt im się nie wymknął:

Angkor Wat 08

Po opuszczeniu terenu świątyni poszedłem groblą za fosę, która otacza cały kompleks. Światło już nie było lepsze, ale ta żółta chmura była teraz dokładnie nad Angkor Wat… Cóż, nie można mieć wszystkiego.

Angkor Wat 09

Kategorie
Aktualności

Kolory Indochin

Vang Vieng_zachód słońca nad górami

Wróciłem z Azji. Kilkutygodniowy rajd po Laosie, Kambodży i Tajlandii napełnił moje karty pamięci zdjęciami, a wewnętrzne akumulatory pozytywną energią. Kambodżanie to najmilsi ludzie świata, którym uśmiech nie schodzi z twarzy. Laos powala wspaniałymi krajobrazami. Tajlandia jest tak różnorodna, że można tu przyjeżdżać wielokrotnie i za każdym razem poznawać jej nowe oblicze. W każdym kraju jedzenie wspaniałe, ludzie chętnie pozują do zdjęć, a egzotyczne, pełne nasyconych barw pejzaże stymulują kreatywność. Czegóż chcieć więcej?

Oba zdjęcia z Laosu. Na górnym zachód słońca w okolicach Vang Vieng (bezchmurkowy, bo pora deszczowa się spóźniła), a na dolnym słynna poranna procesja mnichów w Luang Prabang (i zajęcia praktyczne z panoramowania obiektów poruszających się w różnym tempie). Następne wpisy z tych stron już wkrótce.

Luang Prabang_procesja mnichów

Kategorie
Aktualności

Nad pięknym, mętnym Mekongiem

image

No to Laos! Rzadko zdarza mi się pstrykać ze środków lokomocji puszczonych w ruch, ale kiedy samolot zaczął zniżać się nad Luang Prabang, nie mogłem się powstrzymać. Zielone góry w zachodzącym słońcu prezentowały się zbyt dobrze.
Czar nie minął kiedy jechaliśmy z lotniska do miasta. Trudno żeby minął, skoro Luang Prabang leży na wysokim półwyspie u zbiegu dwóch rzek, których brzegi porośnięte są dżunglą, a na drugą stronę można dostać się po bambusowych mostach. Czar nie minął podczas przechadzek po wypieszczonym mieście (czysto jak w Szwajcarii), z kolonialną zabudową ukrytą pośród egzotycznej roślinności. Czar wzrósł o 5.30 rano, kiedy podziwialiśmy procesję pomarańczowych mnichów karmionych ryżem z misek przez tubylców (i turystów). Potem czar dalej rósł nad rewelacyjną serią kaskad w dżungli (dojście ścieżką typu “baba z wózkiem”), w kolejno odwiedzanych watach, czyli buddyjskich świątyniach, na górce, z której widać zachód słońca (tylu turystów, że nie ma gdzie zmieścić statywu) i oczywiście nad kuflem legendarnego piwa Lao, który wieńczy każdy dzień trudnego i znojnego fotografowania…
Na zdjęciu powyżej Mekong znad stolika kawiarni w Luang Prabang, a poniżej dowód, że w Laosie słonie są wszędzie, nawet w pokojach hotelowych 🙂

image

Kategorie
Aktualności

Dziennik podróży cd.

image

Powyższe zdjęcie jeszcze z Siem Reap (jak widać brakuje “e”), ale już jesteśmy na południu. Najpierw dojechaliśmy do Phnom Penh, z centrum rewelacyjnie położonym nad brzegiem rzeki Tonle Sap, która pół kilometra dalej wpada do Mekongu (obie szersze od Wisły). Samo miasto takie sobie, ale zachody słońca przy nabrzeżu bajeczne. Na plac przed Pałacem Królewskim przychodzi wtedy pół miasta i można ćwiczyć street foto z dziećmi karmiącymi gołębie i mnichami przesiadającymi na murkach (chętnie pozują i konwersują ćwicząc angielski).
Dzisiaj przyjechaliśmy do Sihanoukville, pięć godzin od stolicy. Tak się złożyło, że trafiliśmy na autobus firmy Paramount Angkor Express, znanej z licznych ostrzeżeń przed kradzieżami bagażu, wypadkami i ogólnym dziadostwem. W Lonely Planet można nawet przeczytać, że ta firma już nie istnieje, bo straciła koncesję na przewóz osób. Organizacyjnie faktycznie jest niezła – ma ileś biur i spanikowany kierowca tuk-tuka woził nas po całym mieście, żeby ustalić skąd ruszamy.
Sama trasa była piękna: rolnicze krajobrazy, z polami ryżowymi, palmami, domami na palach, szczęśliwymi kozami, bawołami i innymi stworzeniami. Mijaliśmy obrzeża Gór Kardamonowych – największej dziczy Indochin. Podobno żyją tu tygrysy, ale nie sprawdziłem tego organoleptycznie.
Jutro mamy ambitne plany nadmorskie i bynajmniej nie chodzi o plażowanie ani o kluby z tańcami na stołach…

Kategorie
Aktualności

Holiday in Cambodia

image

Ciepło, ładnie, nikt niczego nachalnie nie sprzedaje, ceny sama rozkosz, super jedzenie i zabytki z ligi największych mistrzów. Czy to raj? Na razie jest nieźle chociaż są niedociągnięcia (typu zamknięcie Angkor Wat przed zachodem słońca; na szczęście można wejść na wschód, a wschód jest lepszy).
Dojazd z Bangkoku był w zasadzie bezproblemowy. Najpierw kurs taxi na dworzec i praktyczne zapoznanie z lokalnym akcentem. Kierowca najpierw spytał skąd jestem, a dowiedziawszy się zagaił:
– Hąhą?
– Tak, Warsaw.
– Hyhyhohi!
– Tak tak, Lewandowski…
Na granicy miały być same problemy, dlatego wzięliśmy wszędzie polecaną linię autobusową. Tymczasem przejście okazało się być prawie hassle free, a naciągacze czaili się w autobusie. “Załatwianie wizy trwa długo ale jak mi zapłacicie po 10 dolarów to wszystko pójdzie sprawnie”. Dobra połowa pasażerów dała się nabrać, a jedna dystyngowana Angielka powiedziała mi prawie obrażona, że to “for convenience”. Potem miała niewyraźną minę jak jej convenience trwało pół godziny dłużej niż moje independence.
Pierwszy dzień w Angkorze za nami. Jak widać na zdjęciu, sesja się udała. Zobaczymy co będzie dalej.

Kategorie
Aktualności

Dziennik podróży

Bangkok, 30.06.2015, 0.23
Dwa razy po sześć godzin plus krótka przerwa w Abu Dhabi (super wschód słońca nad wieżą kontroli lotów w kształcie wydętego żagla) i Tajlandia. Dawno nie byłem w takim miłym ciepełku, nawet trochę za miłym (ale jak smakują soki owocowe jak człowiek trochę pobiega po mieście!). Na Khao San jedna wielka impreza, a w knajpach grają tak głośno, że nie można gadać. Na szczęście są tu też uliczne żarciownie z azjatyckimi frykasami typu smażony skorpion, kurczak z ryżem i inne pospolite dania.
Na zachód słońca chciałem się zasadzić na świątynię Wat Arun zza rzeki. To klasyk, nic mi go nie jest w stanie zepsuć. Bo przecież nie mam takiego pecha żeby była cała w rusztowaniach…
Kiedy już pooglądałem sobie rusztowania, wybrałem alternatywny wariant. Wymagał akcji na chama i sporego tupetu, ale Tajowie to mili i tolerancyjni ludzie, więc się udało. Zdjęcia są 🙂
A jutro jedziemy do Kambodży przez przejście graniczne znane z wyrafinowanych oszustw. Zbudowali tu nawet sztuczny dworzec autobusowy, z którego odjeżdżają autobusy dla tych, którzy dadzą się zlapać na europejskie ceny. Będzie się działo…

Berlin, 27.06.2015, 19.52
Na razie jak po sznurku. Szybka odprawa i czekamy na samolot. Kolorowy tłumek, różnobrzmiące języki – zaczyna się podróżniczy klimacik 🙂

foto 01

Minął tydzień od Wenecji i znowu wyjeżdżam. W tym tygodniu mój przeciętny dzień pracy miał jakieś 25 godzin. W jedynej wolnej chwili, jaką znalazłem, skosiłem chwasty za płotem (prawdziwą kosą, jak Bartosz Głowacki i współcześni mu twardziele!). Jakoś tak to jest, że najwięcej wysiłku związanego z wyjazdem trzeba ponieść zanim ten wyjazd się zacznie. O postępach w podróży będę informował w miarę dostępu do „światowej szerokiej sieci”. Kosy nie zabieram, bo nie chcę ekscytować służb lotniskowych…

Kategorie
Aktualności

Z deszczu w słońce

Wenecja 05 02

Fotowyprawa w Dolomity i do Wenecji za nami. Pogoda była w kratkę, ale atmosfera jak zwykle super. Bawiliśmy się świetnie, do tego stopnia, że niektórzy przesypiali po… godzinie na dobę. Trudno inaczej, skoro w czerwcu zachód słońca jest ok. 21.00, wschód w okolicach piątej rano, a w międzyczasie trzeba się jeszcze trochę pointegrować… Zresztą pogoda w kratkę nie jest taka zła, bo na krawędzi kratki powstają najciekawsze zdjęcia.

Tradycyjnie zaczęliśmy od przejazdu do Mikulova ma granicy czesko-austriackiej i tradycyjnie na tutejszej górce mieliśmy rewelacyjny zachód słońca. Ponieważ już kilka zachodów tu umieszczałem, tym razem zdjęcie zrobione godzinę wcześniej:

Mikulov

Wiosny w Dolomitach zwykle są słoneczne. No chyba, że się trafi na deszczowe okienko. Pierwszy wschód słońca, kawałek nad naszym hotelem, był całkiem niezły…

Dolomity 01

… choć nie wszystkie góry nam się pokazały. Była za to okazja poćwiczyć sygnały dla śmigłowców ratunkowych, gdyby nagle się pojawiły. Ten poniżej oznacza: „nie potrzebujemy pomocy” (i mamy dobry humor):

Dolomity 02

Światło w Dolomitach kazało długo na siebie czekać, ale pojawiło się w najlepszym miejscu widokowym, na przełęczy Giau. Najpierw były nieśmiałe przebłyski:

Giau 01

A potem już pełna lufa, z dramatycznymi chmurkami:

Giau 02

Prawdę mówiąc, po kilku mglistych dniach łaknęliśmy więcej słońca. Trzeba było przenieść się do Wenecji. Świt przy Placu św. Marka zawsze jest magicznym przeżyciem. Nawet w sezonie jest tu wtedy pusto, jeśli nie liczyć porannych porządkowych…

Wenecja 02

… i sporadycznych przechodniów:

Wenecja 03

Moim ulubieńcem o tej porze dnia jest kościół Santa Maria Della Salute, który potrafi niesamowicie zmieniać kolory w zależności od światła. Gdyby wszystkie kościoły tak wyglądały, może bym zaczął uczęszczać 😉

Wenecja 01

W środku dnia mieliśmy sesję na wysepce Burano, z kolorowymi domkami niczym z bajki albo tematycznego parku rozrywki:

Burano 01

A potem znowu wróciliśmy do starej Wenecji. Tutejsze zaułki można fotografować w nieskończoność:

Wenecja 07

Obowiązkowym punktem programu są też gondole i gondolierzy:

Wenecja 04

O zachodzie słońca pojawiła się chińska para młoda. Kolorem szczęścia jest dla Chińczyków czerwony i takie też suknie nakładają panny młode. Dla mnie rewelacja:

Wenecja 05

No i jeszcze raz ulubiony temat, czyli gondole i Santa Maria Della Salute:

Wenecja 06

Za rok robimy przerwę z Dolomitami i Wenecją (zgodnie z zasadą trójpolówki), ale kto wie, czy nie pojawimy się tu znowu w 2017 r. Gondole i kanały będą na swoim miejscu, a Dolomity może wreszcie pokażą się z najlepszej strony…

Kategorie
Aktualności

Decumanus Maximus

Decumanus Maximus zmn02

Bywalcy wykopalisk wiedzą jak wyglądały rzymskie miasta: eleganckie kolumnadowe decumanus i cardo przecinały się pod kątem z grubsza prostym, a reszta ulic dopasowywała do nich swój przebieg. Na plaży w Cavallino Treporti dopadła mnie myśl, że wygląd głównych arterii w tej części świata niewiele się zmienił – przynajmniej latem i nad morzem. Podczas naszej dolomitowo-weneckiej fotowyprawy mieliśmy hotel nad samym Adriatykiem, co pozwoliło zaimprowizować mała sesyjkę o zachodzie słońca. Po zabawie z chmurami, wodą i kamieniami ruszyłem w drogę powrotną do hotelu. Normalnie zajęłoby mi to około minuty, ale zatrzymał mnie ciekawy widok „alei” z kolumnadami ze złożonych parasoli, na które padało światło z hotelowej restauracji. Jak nic współczesne Decumanus Maximus w wersji plażowej 😉

Pełna relacja z fotowyprawy w Dolomity i do Wenecji już wkrótce.

 

Kategorie
Aktualności

Barwy rozlewisk

Zachód słońca w parku

Miniony weekend spędziłem z grupą przyjaciół w Parku Narodowym „Ujście Warty”, czyli wśród łąk, starorzeczy, ptaków i udomowionych ssaków. Bawiliśmy się przednio, do tego stopnia, że na jeden ze wschodów słońca wstałem… w południe.

W planowaniu świtańcowych plenerów bardzo nam zresztą pomogły smartfonowe aplikacje z prognozą pogody. Kiedy pokazywały pełne zachmurzenie, wiadomo było, że nie ma po co wstawać…

Wydawać by się mogło, że na takim obszarze, jak dawna (dziś z grubsza uregulowana) delta rzeki, dominuje kolor niebieski (woda i niebo) oraz zielony (prawie cała reszta). I w większości miejsc tak jest, na przykład wśród szuwarów nad samą Wartą…

drzewo nad Wartą

… czy wpadającą do niej Postomią:

Ścieżka Mokradła

Można też jednak znaleźć bardziej barwne obiekty, jak na przykład makowe łąki na obrzeżach Parku:

maki

Ujście Warty to raj dla krów i koni, które w cieplejszej porze roku wypuszczane są na całe tygodnie na otwartą przestrzeń i żyją tu niemal w stanie półdzikim. Krowy wyglądają dość normalnie…

krowy

… pewne zaskoczenie mogą za to stanowić konie, które wyglądają… jak krowy:

konie

Nastawialiśmy się raczej na fotografowanie pejzaży, a nie ptaków, ale same podlatywały, jak na przykład ten bocian na obrzeżach Słońska:

bocian

Może zaintrygowały go dziewczyny w podobnych barwach 😉 :

nad Wartą

Zachody słońca też mieliśmy bardzo różne. Jeden niebiesko-żółty:

Warta

A drugi – chmurkowo-pastelowy:

zachód słońca

Park Narodowy „Ujście Warty” to świetne miejsce na spokojny weekend. Widoki piękne, odgłosy kojące i w zasadzie zero turystów. Kto wie, może wrócimy tu o innej porze roku, żeby zobaczyć wielkie stada gęsi zbożowych, które rano lecą najeść się na niemieckie pola, a wieczorem wracają spać do Polski…

Kategorie
Aktualności

Kraj ludzi nieskazitelnych…

Burkina 01

… tak tłumaczy się nazwę Burkina Faso (dawnej Górnej Wolty). To ostatni z trzech krajów Afryki Zachodniej, które odwiedziłem w czasach zenitowo-slajdowych. Wjechaliśmy tu togijskim minibusem, a towarzyszył nam dziwny osobnik z czarną teczką, który podawał się za ministra uciekającego z Kongo. Był na tyle przekonywujący, że pożyczyliśmy mu sporą kasę (równowartość 20 dolarów), a później szukaliśmy go po całym Wagadugu, żeby oddał (jak go w końcu znaleźliśmy to rozłożył ręce i powtarzał „me no money, me no money” – ale nie odpuściliśmy i musiał się zapożyczyć).

Samo Wagadugu, czyli stolica kraju, nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia. Odwiedziliśmy tu m.in. dywanikową manufakturę:

Burkina 02

Dokładniej ujmując, zostaliśmy tam zaciągnięci z obietnicą, że „tylko popatrzeć i nic nie musicie kupować”. Kiedy na końcu faktycznie okazało się, że nie mam zamiaru nic kupić, zostałem wyzwany od rasistów i zrobiło mi się przykro. Mogłem to olać, ale niestety było to zabronione:

Burkina 03

Moim marzeniem było odwiedzenie Gorom Gorom – najsłynniejszego targowiska na obrzeżach Sahary. Co tydzień ściągają tu przedstawiciele wszelkich okolicznych plemion, m.in. Fulanie, uważani za najlepszych pasterzy bydła na świecie. Podobno niektórzy mają po kilkaset krów i każdej nadają imię. A gdy potem wołają ją po imieniu, krowa przychodzi. Kobiety Fulan słyną z pięknych strojów, niestety nie lubią być fotografowane i trzeba to uszanować (problem jest też z szerszymi pejzażami i trzeba je wykonywać z biodra):

Burkina 04

Burkina 05

Do Gorom Gorom dojechaliśmy na przyczepie ciężarówki. Było tam mnóstwo czymś wypełnionych worków, a na nich siedzieliśmy my i miejscowi. Obok mnie na przykład podróżowało dziecko, które z każdym podskokiem pojazdu na wyboju coraz bardziej zapadało się między worki, niczym tonący w bagnie. Znosiło to z godnym podziwu spokojem – widać do wszystkiego można się przyzwyczaić. Zaczęło płakać dopiero wtedy, kiedy spomiędzy worków wystawała już tylko głowa.

Na trasie do Gorom Gorom mija się miejscowość Bani, nad którą stoi zgrupowanie pięknych glinianych meczetów, wyglądających na przynajmniej tysiącletnie (w rzeczywistości zbudowano je dwie dekady wcześniej). Postanowiliśmy je odwiedzić, ale nie było to proste. Gdy tylko wysiedliśmy z samochodu (wynajętego na tę okoliczność w sąsiednim mieście), zaatakował nas oddział tubylców w wieku od 3 do 10 lat. Szybko osiągnęli przewagę, coraz poważniej zagrażając naszym kieszeniom. Nie pomagały krzyki, opędzania się i groźne miny. Sprawę załatwiło dopiero przybycie posiłków w postaci poniższego dżentelmena:

Burkina 06

Kilka okrzyków i ciosów kijem i po dwóch sekundach napastnicy uciekli, a my zyskaliśmy przewodnika. Same meczety prezentowały się rewelacyjnie, szczególnie w promieniach zachodzącego słońca:

Burkina 07

Burkina 08

Łącznie jest ich siedem i ponoć z lotu ptaka odzwierciedlają kształt modlącego się człowieka.

Bardziej typowy dla Sahelu meczet (z końca XIX w.) stoi w Bobo Dioulasso, drugim największym mieście w kraju:

Burkina 09

Z Bobo jest już niedaleko do krawędzi skalnej Banfora, znanej z niezwykłych formacji skalnych:

Burkina 10

W tych stronach odwiedziliśmy też targowisko, na którym przeżyłem historię niczym z horroru Hitchcocka (choć początkowo wszystko wyglądało niewinnie):

Burkina 11

Zrobiłem zdjęcie – taki zwykły, ogólny plan. Nawet nie zdążyłem oderwać oka od wizjera, gdy poczułem stalowy uścisk na ramionach i jakaś nieokiełznana siła zaczęła mną trząść na wszystkie strony. To była jedna z handlujących pań: potężna madame, która uznała, że zrobiłem jej zdjęcie bez pozwolenia i teraz postanowiła mnie ukarać. Na nic zdały się tłumaczenia (prawdziwe), że nawet jej nie widziałem. Nie wiem jak by się to skończyło, gdyby w sukurs nie przyszło mi czterech miejscowych mężczyzn (mniej więcej mojej postury, więc siły były wyrównane). Po krótkiej, acz zaciętej walce zostałem uwolniony i mogłem spokojnie się wytłumaczyć. Z przyczyn oczywistych opisu tego wydarzenia nie mogę zilustrować portretem madame 🙂