Kategorie
Aktualności

Biały amfiteatr

Tym razem nie było kompromisów. Wzięliśmy taxi tylko dla siebie i w tumanach kurzu dojechaliśmy do następnego zaplanowanego miejsca w miarę o poranku. Znalazłem je w necie i zachwyciłem się zdjęciami: zielonkawa laguna i zygzak białych piramid wokół. W rzeczywistości było jeszcze piękniej, a urodę tego górskiego sanktuarium podkreślała kompletna cisza: byliśmy tu zupełnie sami. No i jeszcze nie było zbyt wielu chmur 😉
Na zdjęciu wznoszący się nad laguną szczyt Nevado Huandoy (6395 m n.p.m.). Tym razem zastosowałem mocno ujemną korektę ekspozycji (mój telefon ma takie wypasione funkcje 😀 ) i efekt jest znacznie lepszy niż wczoraj.

image

Kategorie
Aktualności

Andy na deser

Powoli kończy się moja zamorska eskapada. Moje myśli wędrują już ku Kazbekowi i Uszbie 🙂 Na koniec wybraliśmy się w najwyższe góry Peru, Cordillera Blanca. To tu wznosi się słynny Huascaran, najwyższy na świecie szczyt w tropikach. Dzisiaj miałem przyjemność go podziwiać. O tej porze roku rano jest tu zwykle słonecznie, a w południe szczyty chowają się za chmurami. Umówiłem się więc na transport na punkt widokowy (jedyne 4760 m n.p.m.), tak żeby być tam o 10.00 (wczesniej za Chiny się nie dało). No ale przecież kierowca musi po drodze zjeść śniadanie, zabrać grupę hałaśliwych Kanadyjczyków i załatwić inne ważne sprawy. Na miejscu byliśmy zatem dokładnie o 12.00 i dokładnie w tym momencie naszły chmury (wcześniej było czyściutko). Znękany wyszedłem z busa i poczłapałem ścieżką w dół, zgodnie z planem. Nie chce mi się po raz kolejny pisać o Zachmurzonych Twarzach, ani o przekleństwach, które miotałem ciężko grzesząc w tym pięknym bądź co bądź miejscu. I to niepotrzebnie: godzinę później stał się cud i wyszło słońce. A ja wyjąłem Zorkę 5 i zrobiłem kilka zdjęć 🙂
Poniżej – na specjalne życzenie – kwiatki dla Kwiatka. Użyłem smartfonowego programu camera HDR, jak widać bez sukcesu. Chyba że za taki uznać kompletną degradację obrazu. Myślę, że te z Canona będą trochę lepsze…

image

Kategorie
Aktualności

Dziennik podróży – część 2

Puerto Maldonado, 20 maja, godzina 20.49
Nasz przewodnik wyglądał zupełnie normalnie, ale gdy powiedział: “pochodzę z wioski, w której wszyscy chodzą na golasa”, spojrzałem na niego trochę inaczej. Przez dwa dni ciągał nas po amazońskich gęstwinach i mokradłach, pokazując to, czego sami byśmy nigdy nie zobaczyli. Na przykład rośliny o różnych właściwościach leczniczych i drzewo żelazne, w które jak się puknie to słychać 2 km dalej. Po ciemku szukaliśmy żmij (na szczęście ich nie było), na bagnach tropiliśmy anakondę (na szczęście jej nie było), próbowaliśmy też usłyszeć długie mmmmm wydawane przez jaguara (nic z tego). Były za to liczne ptaki (papugi, kolibry – metr ode mnie, sępy i takie bardzo głośne, na które Indianie mówią purak). Były też pekari, aguti, jeden mały kajman, pełno małp, a na deser wydłubywanie tarantul kijaszkiem z gniazda pod drzewem (całkiem skuteczne).
Dwa dni w raju upłynęły jak z bicza strzelił. Wracamy do cywilizacji, ale to jeszcze nie koniec…

Cusco, 17 maja, godzina 8.11
– O której dojedziemy do Cusco?
– O 23.00 lub 24.00, zależnie od stylu jazdy.
– O, to z tobą będziemy o 22.00!
To nie było mądre, za bardzo go podpuściłem. Spokojny peruwiański dziadek zamienił się w kierowcę Formuły 1. Brał podeszczowe andyjskie serpentyny jak Kubica, wyrąbując sobie drogę klaksonem i zmiatając innych prawie na pobocze. Na szczęście było już ciemno i nie było widać przepaści 😉
Do tego miał otwarte na oścież okno. Na wysokości 1000 m to nie przeszkadzało, ale na 4000 zaczęliśmy się trząść. Żeby nie zasnąć, włączył na cały regulator swoje ulubione nagrania: disco-pero, przy którym Majteczki w Kropeczki to Mozart. Wokalistka miała tak świdrujący głos, że bolały nas uszy. Jeszcze długo będzie robiło mi się niedobrze jak usłyszę te quiero i mi corazon.
Ale dojechaliśmy przed 22.00 😉
A świt w Machu Picchu? Zachmurzona Twarz był bardzo subtelny. Na czystym niebie otulił tylko słoneczko (pewnie żeby nie zmarzło) i wypuścił je dopiero po 9.00…

Aguas Calientes, 15 maja, godzina 18.54
Do Machu Picchu na szybko można dostać się na dwa sposoby. Pierwszy to pociąg z Cusco lub Ollantaytambo. Jest kilka kategorii, wszystkie drogie. Od kilkudziesięciu dolarów za podróż w składzie turystycznym po bodaj więcej niż tysiąc za najbardziej luksusowy Hiram Bingham. Pociągi dojeżdżają do osady Aguas Calientes poniżej słynnych ruin. Druga opcja to przejazd dookoła przez Andy i ośmiokilometrowy spacer wzdłuż torów od drugiej strony. Właśnie mamy ją za sobą. Przejazd piękną trasą, a potem marsz przez górską dżunglę, w której wycięto tory. Co prawda dwa ostatnie kilometry przeszliśmy po ciemku (rozmyślającg o wężach i innych bestiach), ale było warto. Jutro rano ruszamy na świt do Machu Picchu. Mam nadzieję, że uda mi się oszukać Indianina Zachmurzoną Twarz (żeby tylko nie przyplątał się Zamglona Twarz!) i zrobię piękne, pocztówkowe zdjęcie 😉
Ciąg dalszy nastąpi…

La Paz, 12 maja, godzina 18.58
Szczęśliwie wróciliśmy do cywilizacji. Za nami pustkowia południowo-zachodniej Boliwii: czerwono-brązowe wulkany, laguny o intensywnych kolorach wody, od zieleni po czerwień, stada flamingów, trzy wiskacze (nie mylić z popularnym napojem), no i on sam – Salar de Uyuni, największe wyschnięte słone jezioro na świecie. Stojąc na środku można się poczuć jak na innej planecie (dopóki nie spojrzy się w bok i nie zobaczy zaparkowanych jeepów oraz turystów pozujących do zdjęć w dziwnych pozach – taka tu moda). Wyprawa na Salar nie jest łatwa: najpierw trzeba dotrzeć do paskudnego miasta Uyuni, a potem spędzić kilka nocy na pustkowiu, w prymitywnych schroniskach bez ogrzewania (w naszym pokoju było rano poniżej zera). Ale warto – szczególnie jeśli zmobilizuje się kierowcę jeepa, żeby wstał o 4.30 i dowiózł grupę na wschód słońca na Salarze (grupę też trzeba zmobilizować 🙂 ).
Na zdjęciu drogowskaz na trasie do Uyuni. Jeszcze nie wiedzieliśmy co nas czeka…
image

Sucre, 6 maja, godzina 10.15
Od dziecka mnie uczono, że stolicą Boliwii jest La Paz. Tymczasem administracyjnie jest nią Sucre, o wiele mniejsze i spokojniejsze. To coś jak duet Casablanca-Rabat albo Nowy Jork-Waszyngton. Drogę między jednym miastem a drugim pokonaliśmy nocnym autobusem. Jeśli wierzyć przewodnikom, jest to szczyt nierozwagi: napruci kierowcy, niezabezpieczone przepaście, bandyci… To w Boliwii jest najbardziej niebezpieczna droga świata, na której jeszcze do niedawna nie było tygodnia bez wypadku. Tyle że już ją zamknięto, a trasę przemierzają jedynie gringos na rowerach górskich w ramach wycieczek z adrenaliną.
Nasz przejazd z La Paz do Sucre był bezpieczniejszy niż jazda przeciętną polską drogą, a jedyny problem stanowił wyjący przez połowę drogi niemowlak. Zobaczymy co będzie dalej. Od jutra ma się zacząć bloqueo, czyli blokady dróg wokół miasta przez rolników protestujących przeciwko czemuś tam (to popularna forma wyrażania swojego niezadowolenia – bloqueos zdarzają się tu prawie co tydzień). Trzeba będzie coś wymyślić – może wynajmiemy osiołki i będziemy przedzierać się przez góry 😉

Kategorie
Aktualności

Koka i munia

Podróż po Peru związana jest z szybkim zdobywaniem wysokości, a to – z realną szansą choroby wysokościowej (soroche). Zwykle ma dość łagodne objawy, ale na tyle uciążliwe, że warto im przeciwdziałać. W aptekach sprzedawane są soroche pills, jednak większość wybiera metody naturalne. Na pierwszym miejscu jest koka. Kiedy jechaliśmy do kanionu Colca (po drodze wjeżdża się na ponad 4900), podeszliśmy do sprawy poważnie: kupiliśmy ciastka z koką, wypiliśmy mate de coca i wzięliśmy garść liści koki do żucia. Podobno można je żuć nawet kilka godzin, najlepiej z substancją, która jest sprzedawana w pakiecie z nimi. Osobiście nie wiem jak to jest możliwe: po 20 minutach intensywnego żucia nic mi nie zostało w ustach – wszystko zjadłem. Nie wiem, czy pomogło, ale soroche z grubsza mnie ominęła.
Na wyspach na jeziorze Titicaca też żują liście koki (przy powitaniu nie uściska się tu dłoni, tylko wymienia kilkoma listkami) i piją z niej herbatę. Mają tu jednak w zanadrzu coś jeszcze: roślinkę o małych, pachnących liściach, zwaną munia. Na chorobę wysokościową jest “much better than coca, senior, much better”. Nie wiem czy jest much better, ale na pewno jako herbata bardziej smakuje. Prawdziwego kopa daje za to mix, czyli herbatka munia plus koka. Po tym to można z rękami w kieszeniach wejść na Aconcaguę. A już na pewno hasać po 4000 m n.p.m.
Na zdjęciu dwóch ziomali z wyspy Amantani po wypiciu herbaty mix. Ten z lewej pije codziennie i jest mu dobrze. Ten z prawej wypił pierwszy raz i boi się, co z nim będzie…

image

Kategorie
Aktualności

El cóndor wciąż pasa

Jednym z najlepszych na świecie miejsc do obserwacji kondorów jest punkt widokowy Cruz del Cóndor w kanionie Colca. To miejsce bardzo się zmieniło od czasu gdy polscy kajakarze jako pierwsi spłynęli rzeką, rozsławiając ją i pośrednio inaugurując lokalny ruch turystyczny. Obecnie jest to murowany punkt programu każdej wycieczki do Peru, a tutejsze wioski zamieniły się w cepelie, z dziećmi tańczącymi w rytm podjeżdżających autobusów. Każdego ranka na Cruz del Cóndor pojawiają się setki turystów pragnących zobaczyć króla Andów. To wszystko może nie brzmi zbyt zachęcająco, dopóki na niebie nie pojawi się On. A właściwie One, bo w porze suchej jest ich całkiem sporo. Szybują między ścianami kanionu, wypatrując jedzenia (czyli padliny) i kompletnie ignorując całą związaną z nimi turystyczną otoczkę. No, może niezupełnie: niektóre kołują nad tłumem obserwatorów tak jakby wyszukiwały najsłabszych osobników…
A widzowie wpadają w amok, pstrykając czym się da, mniej wiecej w stu procentach przypadków z zerowym rezultatem. Ja oczywiście też ustawiłem aparat w “tryb kondor” i zacząłem strzelać seriami ziemia-powietrze. Jeszcze nie wiem co z tego wyszło – już nie mogę się doczekać wieczornego przeglądu zdjęć. Jak nic więcej na ten temat nie napiszę to będzie znaczyło, że przegląd nie spełnił moich oczekiwań…
A na zdjęciu jedyny kondor, jakiego udało mi się ustrzelić smartfonem 🙂

image

Kategorie
Aktualności

Z Limy do Arequipy

Przedostanie się z Limy w głąb kraju wiąże się z pewnymi niedogodnościami. Istnieje kilka opcji i każda ma swoje wady. Można polecieć samolotem, ale dużo to kosztuje i nic się nie widzi. Można pojechać na wschód (autobusem albo pociągiem Malinowskiego), tyle że to trawers Andów. Wysokość zdobywa się z takim tempie, że może odpaść głowa. Trzecia opcja to przejazd nocnym autobusem do Arequipy. Tu są dwie podopcje: zwykły autobus, który zabiera wiecej ludzi niż ma miejsc, zatrzymuje się tak często, że bardziej stoi niż jedzie, a w cenie ma takie atrakcje jak zbrojne napady w środku nocy (no dobra, te ostatnie są dodatkowo płatne – płaci się wszystkim co się ma). Druga podopcja to Krzyż Południa. Tak się nazywa jeden z najbardziej wypasionych przewoźników autobusowych w Ameryce Południowej (Cruz del Sur). Pojazdy mają standard wyższy od tureckich (a to już coś!), a siedzenia można rozłożyć tak, że prawie przypominają łóżka. Do tego w cenie dwa posiłki, gra w bingo (można wygrać bilet powrotny) oraz TV z filmami o potworach atakujących Ziemię. Taki właśnie autobus sobie fundnęliśmy. Przejazd trwał 16 godzin, czyli wiecej niż przelot z Europy do Ameryki, ale dlużył się zdecydowanie mniej.
Na zdjęciu reminiscencja z Limy: jedna z dwóch pięknych fotomodelek, które pozowały na tarasie naszego hotelu).

image

Kategorie
Aktualności

Dziennik podróży

Lima, 25 kwietnia, 22.06
Dość tego latania! Dotarłem do kraju docelowego i teraz będzie jeżdżenie. Lima to kolejny brak oczekiwań i kolejne piękne miasto. A przynajmniej Centro Historico. Dużo się naczytałem o tym jak tu jest niebezpiecznie. Jak miło, że to same bzdury 🙂 Jedyny minus to fakt, że trafiliśmy na zjazd jakichś prezydentów, rynek był zamknięty, a sprzed pałacu prezydenta co chwilę odjeżdżał kolejny gość-prezydent. Sprawdziłem wytrzymałość lokalnej policji i w samym środku zamieszania rozstawiłem statyw, żeby sfotografować katedrę. Policja test zdała 😉

Sao Paulo, 25 kwietnia, 5.30
To była długa noc. Samolot skutecznie uciekał przed świtem i od kilkunastu godzin jest ciemno. Chciałbym bliżej poznać Świętego Pawełka, ale mam tu tylko krótki postój. Żadnych brazylijskich znaków charakterystycznych nie widzę, może oprócz rocznego chłopca, który w samolocie ganiał za piłką 😉
Za to lotnisko jest pierwszym na trasie z darmowym wifi. Viva Brasil! Progreso e Ordem! 🙂

Madryt, 24 kwietnia, 9.00
Nie ma jak gdzieś przyjechać bez większych oczekiwań. Madryt mnie oczarował. Piękna architektura, urocze parki i mili, wyluzowani ludzie. Widać, że dobrze się tu żyje. Szczególnie wieczorami, kiedy pół miasta wylega na ulice, na obowiązkowe paseo. No i te słodkie pomarańcze za 2 zł/kilo 🙂

Madryt, 23 kwietnia, 17.00
Przed lądowaniem samolot wpadł w długie turbulencje i wysiadłem z nogami “ciężkimi jak z waty”. Za to fajny jest pensjonat. Pokój 3 na 2 metry, a w nim wszystko co trzeba.

Londyn, 23 kwietnia, 8.00
Śpieszę donieść, że w Londynie panują anomalie pogodowe. Nie ma mgły, nie ma deszczu i nie ma nawet chmur. To chyba efekt globalnego ocieplenia. Nie ma też piętrowych autobusów ani dżentelmenów w melonikach, ale na terminalu lotniska można to wybaczyć 🙂

Kategorie
Aktualności

Wuj Matt w podróży

Postanowiłem trochę ruszyć się z domu. Legzira_łuk skalnyTrzeba rozprostować kości i rozpocząć sezon wyjazdowy. Pokręcę się tu i tam – zobaczymy, dokąd uda mi się dotrzeć i co zobaczyć. O postępach będę informował w miarę na bieżąco z miejsc, gdzie znajdę jakiś Internet. Całość powinna złożyć się na cykl krótkich i treściwych „opowieści smartfonowych”.

Na zdjęciu jeden z łuków skalnych na plaży Legzira, na atlantyckim wybrzeżu Maroka. Tam będę, ale jeszcze nie teraz – dopiero podczas listopadowej fotowyprawy do Maroka. Notabene program tego wyjazdu właśnie został zmieniony i pokrywa się z poprzednim tylko w Marrakeszu… Atrakcyjne szczegóły już niedługo na stronie Klubu Podróży Horyzonty, u naszych fotomistrzów Ewy i Piotra oraz oczywiście na okfoto.pl.

Kategorie
Aktualności

Wybrzeże w słońcu i w deszczu

Wyjazd do Gruzji byłby niepełny bez odwiedzin czarnomorskiego wybrzeża. To najbardziej turystyczna część kraju, a o tym, jak rynek wymusza normalizację stosunków politycznych może świadczyć uruchomione połączenie wodolotowe z Batumi do Soczi – zaledwie kilka lat po konflikcie o Osetię. Zresztą Gruzja już jakiś czas temu zaczęła otwierać granice dla turystów rosyjskich, z czego ci skwapliwie korzystają.

Nad morzem odwiedzimy Adżarię, czyli Batumi i okolice. To podzwrotnikowa enklawa zieleni, z roczną sumą opadów pięciokrotnie wyższą niż w Polsce. Prawie na pewno nas tam zmoczy, ale – jak mówią znawcy – im gorsza pogoda tym lepsze zdjęcia 😉

Przy dojeździe do Batumi spotyka się przydrożne biznesiki, m.in. stoiska z rybami, które można usmażyć w sąsiedniej restauracji, a potem zjeść (jeśli uda się pokonać lokalnego kota i psa, które bardzo lubią ryby):

01 Przydrożne stoisko rybne

Batumi w deszczu wygląda tak (na szczęście po ulewie dość szybko się wypogadza):

02 Batumi w deszczu

Fale kamienne i fale morskie, czyli plaża w Batumi. Warto mieć teleobiektyw, żeby to kompresować (ja nie miałem):

03 Batumi_plaża

Wieczorem miasto wygląda jak choinka. Gruzini lubują się w podświetlaniu zabytków i ciekawych budowli i chwała im za to:

04 Batumi wieczorem

Spirala poniżej to Wieża Gruzińskiego Alfabetu (umieszczono na niej litery). Gruziński alfabet jest jedyny w swoim rodzaju i nie przypomina żadnego innego pisma na świecie. Sam język charakteryzują długie ciągi spółgłosek, których wymowa stanowi duże wyzwanie. Dobrym przykładem jest słowo gvprtskvni.

05 Batumi - Wieża Gruzińskiego Alfabetu

Kolejna „choinka” to Wieża Zegarowa – kolory jej podświetlenia zmieniają się co kilka sekund:

06 Batumi - Wieża Zegarowa

Dumą Batumi jest Ogród Botaniczny, jeden z najpiękniejszych na świecie. Założono go na skarpie nad morzem, a korzystny klimat sprawia, że mogą tu rosnąć rośliny z wielu części świata:

07 Batumi - Ogród Botaniczny

Krajobrazy są niezwykle zróżnicowane – ten na przykład przypomina mi jakąś bananową plantację w Ameryce Łacińskiej:

08 Batumi - Ogród Botaniczny

Niestety, w odwrocie są słynne herbaciane pola – wykańcza je konkurencja z tańszych krajów.

A na koniec miejsce, w którym nie będziemy. Zachód słońca sfotografowałem w Ureki, gdzie na plaży są magnetyczne piaski. Mają właściwości uzdrawiające dla ludzi oraz zabójcze dla elektroniki. Pobyt na plaży może się skończyć nieodwracalną awarią zegarka, komórki oraz aparatu cyfrowego. Niestety, dowiedziałem się o tym już po tej sesji…

09 zachód słońca w Ureki

O ile wiem, na półtora miesiąca przed wyjazdem do Gruzji stan wolnych miejsc na fotowyprawę wynosi dwa. Najbardziej aktualne dane są tutaj.

Kategorie
Aktualności

Mapa dla Gruzinów

Informacja dla Uczestników naszej fotowyprawy do Gruzji. Mccheta_kościół DżwariJeśli ktoś chce mieć większą kontrolę nad trasą, którą będziemy przemierzać, może zainwestować w mapę lub mapy. Arkusze całego Zakaukazia wydało kilka pracowni, a region jest na tyle niewielki, że są w zupełnie znośnej skali. Ja po dość długim przeczesaniu Internetu wybrałem mapę wydawnictwa Reise-Know-How Kaukasus (1: 650 000). Jej plusy to czytelność, zaznaczenie na czerwono atrakcji turystycznych oraz materiał, z którego ją wykonano. To polyart, czyli papier syntetyczny, który jest wodoodporny i bardzo trudno go podrzeć. Mapę można kupić w kilku miejscach, np. tu albo tu. Swanetia i okolice Kazbeku dostępne są na dokładnych górskich mapach gruzińskiego wydawnictwa Geoland. Je również można kupić w polskich sklepach, choć na miejscu są bez porównania tańsze (inna sprawa, że nie będziemy mieć czasu na zakupy, a nawet jakbyśmy mieli to odpowiedniego arkusza akurat mogłoby nie być).

Za powyższy wpis nie czeka mnie żadna prowizja od sprzedaży, więc nic mi nie przeszkadzało w zdobyciu się na wyżyny obiektywizmu 😉

Na zdjęciu nasza poranna miejscówka z trzeciego dnia. Zaprezentowany widok nie jest do końca tym, dla którego tu przyjedziemy 🙂

Kategorie
Aktualności

Kitzsteinhorn o poranku

Podróżowanie po cywilizowanych krajach ma swoje minusy (ceny) i plusy. KitzsteinhornW Austrii do tych drugich zaliczam bezstresowe spacery po miejscowościach (psy są za drugim płotem i nie zaczynają nagle ujadać metr od przechodnia) oraz świetnie zorganizowaną „wyszukiwarkę” noclegów. Jest to komputer z lokalną bazą kwater, pensjonatów i hoteli i dołączonym bezpłatnym telefonem. Patent dość stary i znany też u nas, ale tam jest w prawie każdej alpejskiej pipidówie. Działa 24 godziny na dobę, niezależnie od godzin otwarcia informacji turystycznej, co ma ten plus, że kiedy człowiek przyjedzie późnym wieczorem ledwo żywy, nadal ma szansę dość łatwo znaleźć kwaterę. My na przykład skorzystaliśmy z tego w Kaprun, znanej miejscowości u stóp Wysokich Taurów. Najpierw zaczęliśmy od tradycyjnego pukania do „Zimmerów”, a po kilku „nein!” nieźle już wściekli znaleźliśmy ww. telefon. Dzięki niemu szybko znaleźliśmy pensjonat nad miejscowością, z widokiem na dolinę i słynny Kitzsteinhorn (3203 m n.p.m.), jeden z najładniejszych szczytów w Austrii. Wartością dodaną była możliwość porannego wykradnięcia się z aparatem i statywem na sąsiednią łąkę i „upolowania” Kitzsteinhornu w bardzo sympatycznym świetle.

Kategorie
Aktualności

Snajper w marszrutce

Góry Armenii

Jak się robi zdjęcia krajobrazowe? Najlepiej w skupieniu, nieśpiesznie ustawiając kadr z aparatem na statywie. Mniej więcej tak jak hipopotam układał patyczki w jednym z odcinków „Wilka i Zająca”, żeby rzucić w nie jeszcze jednym patyczkiem (wilk mu je co chwilę rozdeptywał). Czasami jednak się nie da. Ani tak, ani nawet spokojnie z ręki, z mentalnym ustawieniem swojego środka ciężkości w okolicach pięt.

Z Tbilisi do Erewania jechałem marszrutką, czyli Fordem Transitem robiącym za autobus. Marszrutki są królami dróg Zakaukazia: kursują niemal do każdej zapadłej wiochy, na najbardziej popularnych trasach co kilka minut. Kierowcy jeżdżą po kaukasku, traktując szosę jak tor Formuły 1, a pasażerów – jak worki z ziemniakami. Tym razem też tak było. Już na terenie Armenii wjeżdżaliśmy na przełęcz Spitak, a na góry z tyłu padało kapitalne światło zachodzącego słońca. Nawet mi do głowy nie przyszło wyjęcie aparatu: na pewno bym go rozwalił o dach albo o szybę. Tymczasem co serpentyna to większa wysokość i lepszy widok. A może jednak wyjąć? Przed przełęczą nie zdzierżyłem: wyciągnąłem aparat, ustawiłem w tryb minimalizujący poruszenie zdjęcia (mam taki zaprogramowany na pokrętle), odczekałem aż marszrutka zwolni przed serpentyną, usiadłem na kolana dziewczynie siedzącej przy oknie z prawej (no prawie na kolana…) i ognia! Na wszystko miałem może z pięć sekund.

Kiedy później przeglądałem zdjęcia, okazało się, że żaden kadr nie jest poruszony i że będą z nich ludzie. Powyżej jedno ze zdjęć. Normalnie pewnie bym dodał trochę pierwszego planu, żeby droga nie wychodziła znikąd. Ale i tak jest nieźle – przynajmniej jak na strzał z marszrutki 🙂