Przedostanie się z Limy w głąb kraju wiąże się z pewnymi niedogodnościami. Istnieje kilka opcji i każda ma swoje wady. Można polecieć samolotem, ale dużo to kosztuje i nic się nie widzi. Można pojechać na wschód (autobusem albo pociągiem Malinowskiego), tyle że to trawers Andów. Wysokość zdobywa się z takim tempie, że może odpaść głowa. Trzecia opcja to przejazd nocnym autobusem do Arequipy. Tu są dwie podopcje: zwykły autobus, który zabiera wiecej ludzi niż ma miejsc, zatrzymuje się tak często, że bardziej stoi niż jedzie, a w cenie ma takie atrakcje jak zbrojne napady w środku nocy (no dobra, te ostatnie są dodatkowo płatne – płaci się wszystkim co się ma). Druga podopcja to Krzyż Południa. Tak się nazywa jeden z najbardziej wypasionych przewoźników autobusowych w Ameryce Południowej (Cruz del Sur). Pojazdy mają standard wyższy od tureckich (a to już coś!), a siedzenia można rozłożyć tak, że prawie przypominają łóżka. Do tego w cenie dwa posiłki, gra w bingo (można wygrać bilet powrotny) oraz TV z filmami o potworach atakujących Ziemię. Taki właśnie autobus sobie fundnęliśmy. Przejazd trwał 16 godzin, czyli wiecej niż przelot z Europy do Ameryki, ale dlużył się zdecydowanie mniej.
Na zdjęciu reminiscencja z Limy: jedna z dwóch pięknych fotomodelek, które pozowały na tarasie naszego hotelu).
Dziennik podróży
Lima, 25 kwietnia, 22.06
Dość tego latania! Dotarłem do kraju docelowego i teraz będzie jeżdżenie. Lima to kolejny brak oczekiwań i kolejne piękne miasto. A przynajmniej Centro Historico. Dużo się naczytałem o tym jak tu jest niebezpiecznie. Jak miło, że to same bzdury 🙂 Jedyny minus to fakt, że trafiliśmy na zjazd jakichś prezydentów, rynek był zamknięty, a sprzed pałacu prezydenta co chwilę odjeżdżał kolejny gość-prezydent. Sprawdziłem wytrzymałość lokalnej policji i w samym środku zamieszania rozstawiłem statyw, żeby sfotografować katedrę. Policja test zdała 😉
Sao Paulo, 25 kwietnia, 5.30
To była długa noc. Samolot skutecznie uciekał przed świtem i od kilkunastu godzin jest ciemno. Chciałbym bliżej poznać Świętego Pawełka, ale mam tu tylko krótki postój. Żadnych brazylijskich znaków charakterystycznych nie widzę, może oprócz rocznego chłopca, który w samolocie ganiał za piłką 😉
Za to lotnisko jest pierwszym na trasie z darmowym wifi. Viva Brasil! Progreso e Ordem! 🙂
Madryt, 24 kwietnia, 9.00
Nie ma jak gdzieś przyjechać bez większych oczekiwań. Madryt mnie oczarował. Piękna architektura, urocze parki i mili, wyluzowani ludzie. Widać, że dobrze się tu żyje. Szczególnie wieczorami, kiedy pół miasta wylega na ulice, na obowiązkowe paseo. No i te słodkie pomarańcze za 2 zł/kilo 🙂
Madryt, 23 kwietnia, 17.00
Przed lądowaniem samolot wpadł w długie turbulencje i wysiadłem z nogami “ciężkimi jak z waty”. Za to fajny jest pensjonat. Pokój 3 na 2 metry, a w nim wszystko co trzeba.
Londyn, 23 kwietnia, 8.00
Śpieszę donieść, że w Londynie panują anomalie pogodowe. Nie ma mgły, nie ma deszczu i nie ma nawet chmur. To chyba efekt globalnego ocieplenia. Nie ma też piętrowych autobusów ani dżentelmenów w melonikach, ale na terminalu lotniska można to wybaczyć 🙂
Wuj Matt w podróży
Postanowiłem trochę ruszyć się z domu. Trzeba rozprostować kości i rozpocząć sezon wyjazdowy. Pokręcę się tu i tam – zobaczymy, dokąd uda mi się dotrzeć i co zobaczyć. O postępach będę informował w miarę na bieżąco z miejsc, gdzie znajdę jakiś Internet. Całość powinna złożyć się na cykl krótkich i treściwych „opowieści smartfonowych”.
Na zdjęciu jeden z łuków skalnych na plaży Legzira, na atlantyckim wybrzeżu Maroka. Tam będę, ale jeszcze nie teraz – dopiero podczas listopadowej fotowyprawy do Maroka. Notabene program tego wyjazdu właśnie został zmieniony i pokrywa się z poprzednim tylko w Marrakeszu… Atrakcyjne szczegóły już niedługo na stronie Klubu Podróży Horyzonty, u naszych fotomistrzów Ewy i Piotra oraz oczywiście na okfoto.pl.
Wybrzeże w słońcu i w deszczu
Wyjazd do Gruzji byłby niepełny bez odwiedzin czarnomorskiego wybrzeża. To najbardziej turystyczna część kraju, a o tym, jak rynek wymusza normalizację stosunków politycznych może świadczyć uruchomione połączenie wodolotowe z Batumi do Soczi – zaledwie kilka lat po konflikcie o Osetię. Zresztą Gruzja już jakiś czas temu zaczęła otwierać granice dla turystów rosyjskich, z czego ci skwapliwie korzystają.
Nad morzem odwiedzimy Adżarię, czyli Batumi i okolice. To podzwrotnikowa enklawa zieleni, z roczną sumą opadów pięciokrotnie wyższą niż w Polsce. Prawie na pewno nas tam zmoczy, ale – jak mówią znawcy – im gorsza pogoda tym lepsze zdjęcia 😉
Przy dojeździe do Batumi spotyka się przydrożne biznesiki, m.in. stoiska z rybami, które można usmażyć w sąsiedniej restauracji, a potem zjeść (jeśli uda się pokonać lokalnego kota i psa, które bardzo lubią ryby):
Batumi w deszczu wygląda tak (na szczęście po ulewie dość szybko się wypogadza):
Fale kamienne i fale morskie, czyli plaża w Batumi. Warto mieć teleobiektyw, żeby to kompresować (ja nie miałem):
Wieczorem miasto wygląda jak choinka. Gruzini lubują się w podświetlaniu zabytków i ciekawych budowli i chwała im za to:
Spirala poniżej to Wieża Gruzińskiego Alfabetu (umieszczono na niej litery). Gruziński alfabet jest jedyny w swoim rodzaju i nie przypomina żadnego innego pisma na świecie. Sam język charakteryzują długie ciągi spółgłosek, których wymowa stanowi duże wyzwanie. Dobrym przykładem jest słowo gvprtskvni.
Kolejna „choinka” to Wieża Zegarowa – kolory jej podświetlenia zmieniają się co kilka sekund:
Dumą Batumi jest Ogród Botaniczny, jeden z najpiękniejszych na świecie. Założono go na skarpie nad morzem, a korzystny klimat sprawia, że mogą tu rosnąć rośliny z wielu części świata:
Krajobrazy są niezwykle zróżnicowane – ten na przykład przypomina mi jakąś bananową plantację w Ameryce Łacińskiej:
Niestety, w odwrocie są słynne herbaciane pola – wykańcza je konkurencja z tańszych krajów.
A na koniec miejsce, w którym nie będziemy. Zachód słońca sfotografowałem w Ureki, gdzie na plaży są magnetyczne piaski. Mają właściwości uzdrawiające dla ludzi oraz zabójcze dla elektroniki. Pobyt na plaży może się skończyć nieodwracalną awarią zegarka, komórki oraz aparatu cyfrowego. Niestety, dowiedziałem się o tym już po tej sesji…
O ile wiem, na półtora miesiąca przed wyjazdem do Gruzji stan wolnych miejsc na fotowyprawę wynosi dwa. Najbardziej aktualne dane są tutaj.
Mapa dla Gruzinów
Informacja dla Uczestników naszej fotowyprawy do Gruzji. Jeśli ktoś chce mieć większą kontrolę nad trasą, którą będziemy przemierzać, może zainwestować w mapę lub mapy. Arkusze całego Zakaukazia wydało kilka pracowni, a region jest na tyle niewielki, że są w zupełnie znośnej skali. Ja po dość długim przeczesaniu Internetu wybrałem mapę wydawnictwa Reise-Know-How Kaukasus (1: 650 000). Jej plusy to czytelność, zaznaczenie na czerwono atrakcji turystycznych oraz materiał, z którego ją wykonano. To polyart, czyli papier syntetyczny, który jest wodoodporny i bardzo trudno go podrzeć. Mapę można kupić w kilku miejscach, np. tu albo tu. Swanetia i okolice Kazbeku dostępne są na dokładnych górskich mapach gruzińskiego wydawnictwa Geoland. Je również można kupić w polskich sklepach, choć na miejscu są bez porównania tańsze (inna sprawa, że nie będziemy mieć czasu na zakupy, a nawet jakbyśmy mieli to odpowiedniego arkusza akurat mogłoby nie być).
Za powyższy wpis nie czeka mnie żadna prowizja od sprzedaży, więc nic mi nie przeszkadzało w zdobyciu się na wyżyny obiektywizmu 😉
Na zdjęciu nasza poranna miejscówka z trzeciego dnia. Zaprezentowany widok nie jest do końca tym, dla którego tu przyjedziemy 🙂
Kitzsteinhorn o poranku
Podróżowanie po cywilizowanych krajach ma swoje minusy (ceny) i plusy. W Austrii do tych drugich zaliczam bezstresowe spacery po miejscowościach (psy są za drugim płotem i nie zaczynają nagle ujadać metr od przechodnia) oraz świetnie zorganizowaną „wyszukiwarkę” noclegów. Jest to komputer z lokalną bazą kwater, pensjonatów i hoteli i dołączonym bezpłatnym telefonem. Patent dość stary i znany też u nas, ale tam jest w prawie każdej alpejskiej pipidówie. Działa 24 godziny na dobę, niezależnie od godzin otwarcia informacji turystycznej, co ma ten plus, że kiedy człowiek przyjedzie późnym wieczorem ledwo żywy, nadal ma szansę dość łatwo znaleźć kwaterę. My na przykład skorzystaliśmy z tego w Kaprun, znanej miejscowości u stóp Wysokich Taurów. Najpierw zaczęliśmy od tradycyjnego pukania do „Zimmerów”, a po kilku „nein!” nieźle już wściekli znaleźliśmy ww. telefon. Dzięki niemu szybko znaleźliśmy pensjonat nad miejscowością, z widokiem na dolinę i słynny Kitzsteinhorn (3203 m n.p.m.), jeden z najładniejszych szczytów w Austrii. Wartością dodaną była możliwość porannego wykradnięcia się z aparatem i statywem na sąsiednią łąkę i „upolowania” Kitzsteinhornu w bardzo sympatycznym świetle.
Snajper w marszrutce
Jak się robi zdjęcia krajobrazowe? Najlepiej w skupieniu, nieśpiesznie ustawiając kadr z aparatem na statywie. Mniej więcej tak jak hipopotam układał patyczki w jednym z odcinków „Wilka i Zająca”, żeby rzucić w nie jeszcze jednym patyczkiem (wilk mu je co chwilę rozdeptywał). Czasami jednak się nie da. Ani tak, ani nawet spokojnie z ręki, z mentalnym ustawieniem swojego środka ciężkości w okolicach pięt.
Z Tbilisi do Erewania jechałem marszrutką, czyli Fordem Transitem robiącym za autobus. Marszrutki są królami dróg Zakaukazia: kursują niemal do każdej zapadłej wiochy, na najbardziej popularnych trasach co kilka minut. Kierowcy jeżdżą po kaukasku, traktując szosę jak tor Formuły 1, a pasażerów – jak worki z ziemniakami. Tym razem też tak było. Już na terenie Armenii wjeżdżaliśmy na przełęcz Spitak, a na góry z tyłu padało kapitalne światło zachodzącego słońca. Nawet mi do głowy nie przyszło wyjęcie aparatu: na pewno bym go rozwalił o dach albo o szybę. Tymczasem co serpentyna to większa wysokość i lepszy widok. A może jednak wyjąć? Przed przełęczą nie zdzierżyłem: wyciągnąłem aparat, ustawiłem w tryb minimalizujący poruszenie zdjęcia (mam taki zaprogramowany na pokrętle), odczekałem aż marszrutka zwolni przed serpentyną, usiadłem na kolana dziewczynie siedzącej przy oknie z prawej (no prawie na kolana…) i ognia! Na wszystko miałem może z pięć sekund.
Kiedy później przeglądałem zdjęcia, okazało się, że żaden kadr nie jest poruszony i że będą z nich ludzie. Powyżej jedno ze zdjęć. Normalnie pewnie bym dodał trochę pierwszego planu, żeby droga nie wychodziła znikąd. Ale i tak jest nieźle – przynajmniej jak na strzał z marszrutki 🙂
Pod Uszbą i Szcharą
Wracamy do Gruzji. Zegar tyka i do wyjazdu zostały już tylko dwa miesiące z haczykiem. Powoli trzeba zacząć się uczyć co to znaczy gamardżoba i madloba…
Dzisiaj kilka obrazków ze Swanetii (niektóre publikowałem już wcześniej, ale powtarzam, żeby było wiadomo, że to właśnie stąd). To druga, prócz okolic Kazbeku, „wysokokaukaska” kraina, którą odwiedzimy w Gruzji. Góry są tu jeszcze wyższe (np. Szchara; 5068 m n.p.m. – najwyższy szczyt w kraju), a region pod wieloma względami dzikszy. Jeszcze niedawno (czyli jakieś 10 lat temu) można tu było dojechać tylko UAZ-em albo czołgiem, a w przepastnych dolinach czaili się autentyczni zbójnicy. Dziś główne miasto, Mestia, zaczyna wyglądać jak Davos, prowadzi do niej nienaganna szosa, a zbójników spotkało mniej więcej to co Janosika w ostatnim odcinku.
Droga do Mestii zaczyna się mocnym akcentem, czyli akwenem Dżwari, o kolorze wody, w który trudno uwierzyć:
Widoki na góry są z samej szosy – pewnie co chwilę będziemy się zatrzymywać 🙂
Tuż przed Mestią zaczynają się pojawiać klasyczne swaneckie pejzaże, czyli lasy wież mieszkalno-obronnych i śnieżno-skalne szczyty w tle:
W wioskach można spotkać takie gracje – na pewno szczęśliwsze niż u nas:
Boczne doliny to świetne miejsce do ćwiczeń zamrażania ruchu wody:
Wieczorem słońce oblewa szczyty magicznym światłem:
A po zmroku w Mestii włączane są reflektory pod wieżami:
Będziemy tu w czerwcu, więc do krajobrazów dojdą jeszcze kwiaty i większe ilości śniegu na szczytach – mieszanka piorunująca 😉
Plastyczny śnieg
Jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Ostatni nawrót zimy zaowocował sporymi opadami, które zmieniły naszą wiochę w bajkowe miejsce (to jeden z setek plusów wyprowadzenia się z Poznania). Ciekawie zaczęło się robić kiedy przygrzało słońce i śnieg zaczął się zsuwać po dachu mojego garażu równą deską, zawijającą się po minięciu krawędzi, ale nie spadającą na ziemię. Widywałem garaż przykryty śniegiem o różnej konsystencji (nawet niedawno usuwałem z dachu zwały grożące jego zarwaniem), ale takiej jeszcze nie było. Jako że blacha jest żłobkowana, tak samo wyglądał śnieg – dało mi to okazję to zrobienia niepowtarzalnego zdjęcia (co z tego, że smartfonem 🙂 ).
To był też świetny pretekst, żeby puścić trochę smrodku dydaktycznego i pokazać dzieciom, dlaczego w górach nie wolno wchodzić na nawisy śnieżne na grani 😉
W osiem godzin dookoła świata
Właśnie wróciłem z podróży dookoła świata. Zajęła mi niecałe osiem godzin – Fileas Fogg może się schować. W tym czasie zobaczyłem kilkadziesiąt krajów i porozmawiałem z ich mieszkańcami, a niektórzy nawet dla mnie (i nie tylko dla mnie) tańczyli. Takie rzeczy tylko na ITB – największych na świecie targach turystycznych, odbywających się co roku w Berlinie. Pojawiają się tu przedstawiciele prawie wszystkich państw świata, a także niezliczona liczba rozmaitych biur podróży, przewoźników i innych podmiotów w jakiś sposób związanych z turystyką. Określenie „dookoła” jest jak najbardziej na miejscu: pawilony ustawione są wokół wielkiego Sommergarten i wędrujący nimi czują się jakby przemierzali mikroskopijny globus.
Targi mają już swoje tradycje: jak zawsze świetnie zaprezentowała się Polska, jak zawsze nawiązałem ciekawe kontakty z osobnikami o różnych kształtach i karnacjach, jak zawsze moje dzieci nazbierały całe torby gadżetów (przedstawicielka Sudanu Południowego z zapałem perorowała mojemu synowi, że jej kraj jest młodszy od niego) i jak zawsze najwięcej entuzjazmu wzbudzały pokazy tańców z różnych stron świata.
Trochę krótszą tradycję (od ubiegłego roku) ma świetnie przygotowane stoisko Burundi. Można tu spotkać m.in. dorodnego wodza wioski:
A w sąsiedniej Rwandzie zrobić portret środkowoafrykańskiej piękności:
W innej części świata (czyli w pawilonie po drugiej stronie Sommergarten) wystawiał się Azerbejdżan. Po krótkiej pogawędce z księżniczkami z Szeherezady (szkoda, że na ulicach Baku tak się nie ubierają) te stwierdziły my sjejczias stancujem i wykonały zwiewny program…
w którym liczył się nawet układ palców u rąk:
Wyprawa niestety szybko się skończyła. Teraz pora na segregowanie materiałów i planowanie wyjazdów – tym razem już naprawdę dalekich…
Na skraju puszczy
Wybraliśmy się wczoraj z córką na zachód słońca nad jezioro Leśne, na obrzeżach Puszczy Zielonki. To jeden z nieodkrytych skarbów tej części Wielkopolski: leży w głębokiej dziurze, a schodząc do niego można się poczuć jak na sudeckim stoku. Marta jak zwykle zaczęła łoić okoliczne drzewa (co jakiś czas krzycząc „ratunku!” i z łoskotem spadając z gałęzi – na szczęście nie na mnie). Ja zająłem się ustawianiem statywu na zdezelowanych pomostach (były jeszcze w miarę stabilnie wmarznięte w jezioro).
Słońce zaszło, chmury zrobiły się czerwone, a wraz z nimi lód:
„To bobra robota” – jak mawia nasz sąsiad. Bobry się nie pokazały, ale efekt ich pracy też robi wrażenie:
Resztki zimy – ten krajobraz niedługo zacznie się zmieniać z dnia na dzień:
W czarnym pasku powyżej znajduje się oficjalny opis naszej fotowyprawy do Gruzji, która odbędzie się w dniach 7-16 czerwca 2013 r. Zawiera program oraz informacje praktyczne. Jeśli są jakieś wątpliwości można (a nawet trzeba) pytać. Już od jakiegoś czasu zamieszczam wpisy dotyczące konkretnych miejsc na trasie i mam zamiar kontynuować (tak więc warto tu zaglądać). Do wyjazdu zostało niewiele ponad trzy miesiące.