Kategorie
Aktualności

40 h w taxi – aneks

To zdjęcie to załącznik do poprzedniego wpisu. Tak wyglądaliśmy po wyjściu z taksówki na lotnisku w Karaczi. Z lewej sama taksówka, już częściowo rozładowana. Ja też jestem na tym zdjęciu, ale nie powiem, który to – może nikt nie pozna 🙂

Kategorie
Aktualności

Czterdzieści godzin w taksówce

W związku ze zmiana kluczowego elementu daty zebrało mi się na wspominki. Było to dawno, dawno temu, za więcej niż siedmioma górami i więcej niż siedmioma lasami. Było to naprawdę dawno temu, bo podczas mojej pierwszej pozaeuropejskiej podróży – i to od razu najbardziej hard core’owej – do Pakistanu.

            Kilka tygodni spędziliśmy w górach Karakorum, najpiękniejszych jakie widziałem. Kiedy z nich wracaliśmy, zaczął się monsun. Nie była to ściana wody, jak w powszechnych wyobrażeniach, ale i tak wystarczyło, żebyśmy dotarli do Islamabadu wymemłani i ledwo żywi. To temat na osobną opowieść – pewnie jeszcze kiedyś się tu pojawi, o ile znowu zbierze mi się na wspominki. Dotarliśmy do Islamabadu na niecałe trzy dni przed powrotnym odlotem naszego rumuńskiego samolotu. Niby dużo czasu – szkopuł w tym, że samolot odlatywał z Karaczi, jakieś 1500 km na południe, na wybrzeżu Morza Arabskiego. Udaliśmy się zatem na dworzec kolejowy, żeby wsiąść w stosowny pociąg. Niestety, nie było już biletów – i to nawet na najniższą klasę, do której nawet szanujący się miejscowi nie wsiadają, jeśli nie muszą. Nie było biletów na dzisiaj ani na jutro, a kolejarze wykazywali zadziwiającą odporność korupcyjną.

                                                           —

Przeklinając nasz los pojechaliśmy na lotnisko, szykując się na większe wydatki. Na krajowym terminalu awizowano loty do Karaczi, ale sytuacja z biletami była niejasna. Kazano nam czekać. Najpierw umililiśmy sobie czas grą w tysiąca (wokół zebrało się tylu gapiów, co u nas na przeciętnym meczu trzecioligowym), a później obserwowaniem jedynego białego, który z licznymi bagażami przedzierał się przez odprawę. Gdy skończył, podszedł do nas – dla niego to my byliśmy jedynymi białymi. Okazało się, że jest himalaistą, wszedł na ośmiotysięcznik (Gasherbrum II) i też leci do Karaczi, a stamtąd do Europy. Miła rozmowa po angielsku ciągnęła się do momentu, kiedy okazało się, że obaj pochodzimy z Wągrowca. Niech żyje spostrzegawczość: Kuba (jeden z nas) cały czas miał na sobie koszulkę krakowskiej Akademii Ekonomicznej, a Mariusz (himalaista) – t-shirt z logo znanego wielkopolskiego browaru.

            Tymczasem wyklarowała się sytuacja z biletami. Biletów nie ma i nie będzie. Tym razem Mariusz zaatakował z propozycją korupcyjną, ale również nie znalazła ona uznania. Zrobiło się poważnie: mamy lot z Karaczi i nie możemy się tam dostać.

                                                           —

Smutni wyszliśmy przed lotnisko, na plac wypełniony małymi, żółtymi taksówkami, jakich tysiące jeżdżą po stolicy Pakistanu. Byłem bardzo zmęczony, lekko sfrustrowany i nie do końca wiedziałem, co mówię, kiedy oznajmiłem:

– Pojedziemy taksówką.

Towarzystwo spojrzało na mnie jak na wariata, a chwilę później – gdy zamówiliśmy kurs – taksówkarze tak samo spojrzeli na nas. W następnej chwili utworzyli zbiegowisko, które liczebnie wyraźnie przekraczało nasza publiczność podczas gry w tysiąca (to już była prawie druga liga), a stopień hałasu i temperatura dyskusji upodabniały je do niewielkich zamieszek. W końcu został wyłoniony delegat, który dzielnie podszedł do nas i rzekł:

– Ja pojadę.

Zażądał przy tym kosmicznego wynagrodzenia, które po krótkich targach zbiliśmy do ceny zbliżonej do samolotu. Gdy ze wszystkimi tobołami podeszliśmy do taksówki, okazało się, że jest to Suzuki Alto, czyli kropka w kropkę Daewoo Tico. Było nas w sumie pięciu (z kierowcą) i mieliśmy kilkanaście plecaków. Na szczęście pojazd dysponował bagażnikiem dachowym, na którym wylądowały te największe, a my „rozsiedliśmy się” na siedzeniach. Nie było nawet tak źle – mieliśmy trochę więcej miejsca niż gdy w siódemkę przemierzaliśmy Marrakesz tamtejszą grand taxi podczas Fotowyprawy do Maroka (ci, którzy jechali, wiedzą, o czym mowa!). Kierowca zobowiązał się pokonać trasę w 20 godzin, jednak po drodze wziął „skrót”, dzięki któremu czas ten wydłużył się dwukrotnie. Skrót polegał na przejeździe bocznymi drogami w celu ominięcia policji – jak nam później wyznał, ten rodzaj taksówek nie ma prawa opuszczać okolic Islamabadu. Wystartowaliśmy o północy, jechaliśmy do rana, potem cały dzień, drugą noc i drugi dzień aż do wieczora. Pamiętam mijane wioski z wysokimi kobietami o pięknych, niezasłoniętych twarzach. Pamiętam, że jak w jednej z nich zatrzymaliśmy się na odpoczynek, to zbiegli się chyba wszyscy mieszkańcy, a jak poszedłem z pilną potrzebą w ustronne miejsce, to pół wioski poszło za mną. Pamiętam co stało się z jednym z nas, kiedy po kilkunastu godzinach głodówki zjadł na pusty żołądek kilka mocno dojrzałych mango (na szczęście już wtedy miałem zwyczaj wożenia ze sobą pękatej apteczki). W pakistańskich przydrożnych knajpach nie ma krzeseł i stołów, tylko łóżka ze sznurowaną siatką jako materacem. Na każdym postoju kierowca zwalał się na takie łóżko i zapadał w niebyt, a my po pół godzinie dwoiliśmy się i troiliśmy, żeby go obudzić (przy aplauzie licznej publiczności). Na jednym z takich postojów zobaczyłem prostokąt z równo ułożonych kamieni i zacząłem po nich skakać – do momentu, gdy ktoś podszedł i powiedział:

– This is our mosque.

                                                           —

Sama jazda nieco nam się dłużyła, tym bardziej, że nigdzie nie było drogowskazów. Kierowca co jakiś czas stawał i kogoś pytał:

– Ile do Karaczi?

– O, już tylko 200 km.

Po kilku godzinach znowu:

– Ile do Karaczi?

– A będzie ze 400 km!

I tak dalej. W końcu, gdy już myśleliśmy, że dojeżdżamy, pojawił się drogowskaz: Karaczi 790 km.

            Długi czas jazdy sprzyjał kontaktom polsko-pakistańskim. Tak się jakoś złożyło, że ograniczyły się one głównie do wzajemnej nauki przekleństw. Do dziś mogę w urdu kląć jak szewc. Kierowca za to nauczył się tylko jednego słowa po polsku (tego najbardziej znanego) i z wprawą używał go, kiedy drogę tarasowały wlokące się ciężarówki.

                                                           —

Drugiej nocy dojechaliśmy do granic prowincji Sindh, uchodzącej wówczas za najbardziej niebezpieczną w Pakistanie. Niestety, Karaczi leżało na jej drugim końcu. Policjanci ze stałego posterunku kategorycznie nas zatrzymali:

– Musicie poczekać aż przyjadą inne samochody i jechać w konwoju. A najlepiej zostać tu do rana, bo w nocy na drogach często napadają.

– A jak nikt nie przyjedzie?

– Będziecie czekać do skutku.

Staliśmy tam faktycznie długo i w tym czasie minęło nas jedynie kilka ciężarówek (były tak powolne, że do wspólnego konwoju się nie nadawały). Co jakiś czas szliśmy po prośbie do policjantów i za którymś razem wreszcie im się znudziliśmy:

– Możecie jechać sami, na własne ryzyko. Jakby co, nikt wam nie pomoże.

Bardzo nas to podniosło na duchu i ruszyliśmy – szybko, żeby się nie rozmyślili. Jeszcze bardziej pokrzepił nas widok poprzewracanych ciężarówek na poboczu po kilkudziesięciu minutach jazdy. Kierowca kurczowo trzymał dłonie na kierownicy i bez przerwy głośno się modlił, ewidentnie przerażony (może policjanci powiedzieli mu więcej niż nam). Potem zasnął. Tak, zasnął. Przynajmniej tak mi opowiadał Kuba, bo ja też zasnąłem. Kuba siedział na środku z tyłu i według jego opowieści dwóch z nas spało opartych o jego ramiona, a trzeci na przednim fotelu z lewej (w Pakistanie jest ruch lewostronny). Kierowca spał u siebie, a Kuba budził go przed zakrętami. Nie wiem, jak długo to trwało, w każdym razie obudziłem się jeszcze w nocy, kiedy zatrzymaliśmy się w jakiejś paskudnej dziurze na odpoczynek.

                                                           —

Ostatecznie nikt na nas nie napadł i szczęśliwie dotrwaliśmy do świtu. Za dnia wszystko wyglądało inaczej i przestał nas straszyć każdy cień przy drodze. A kiedy pod koniec podróży wjechaliśmy na autostradę, zrobiło się prawie przyjemnie.

            Ciekawie zareagowaliśmy na samo Karaczi. Kiedy wylądowaliśmy tu miesiąc wcześniej, wydało nam się szarym, odpychającym molochem z nieprzyjazną atmosferą. Teraz przed oczami mieliśmy wspaniałą metropolię z dużymi domami i szerokimi alejami. Może wszystko zależy od tego, z której strony się wjedzie?

            Na samolot zdążyliśmy. Choć do końca nie wiem, czy to był na pewno samolot, czy może maszyna do teleportacji: zasiadłem w fotelu, wypiłem piwo i sekundę później znalazłem się na lotnisku w Bukareszcie.

Kategorie
Aktualności

Wesołych Świąt!

Mało kłującej choinki, ciężkiego wora z prezentami, smacznych dań na wigilijnym stole (u nas będą regionalno-rodzinne łazanki i zupa makowa) oraz zimy z mroźno-czerwonymi wschodami słońca i silnej woli, która umożliwi ich podziwianie

życzy zespół redakcyjny okfoto.pl 🙂

Kategorie
Aktualności

W kamiennym labiryncie

Dzisiaj kilka zdjęć z Lalibeli, ale nie ma na nich kościołów (oprócz jednego) tylko to, co między nimi. Dostanie się do każdej świątyni wymaga zejścia do głębokiego kamiennego wykopu, a prawie wszystkie wykopy połączone są siatką przejść, dziur, korytarzy i tym podobnych utworów. Generalnie, całość wygląda jak dobrze zrobiony piaskowy zamek na plaży, z tą różnicą, że można wejść do środka. Kto to zbudował i jak – nie wiadomo. Istnieją różne domysły, a jeden z bardziej prawdopodobnych (wziąwszy pod uwagę stopień skomplikowania całości) mówi o aniołach.

Nadzwyczaj imponujący wykop znajduje się wokół kościoła Bet Medhane Alem (Dom Zbawiciela Świata) – nie może być inaczej, jako że jest to największy wyciosany w kamieniu kościół na świecie. Na zdjęciu nasze szanowne buty w powyższym wykopie i pan, który ich strzeże:

Naprzeciw wejścia do kościoła zaczyna się tunel…

…którym można dojść na drugi dziedziniec, a stąd wspiąć się do górnej krawędzi wykopu i rzucić okiem na powyższą scenę z innej perspektywy:

Takich tuneli i przejść jest tu bez liku, a duże różnice wysokości sprawiają, że konieczne było zbudowanie schodów…

…a także schodów-korytarzy. Notabene, są tu też podziemne korytarze, które mają po kilkadziesiąt metrów długości (i oczywiście żadnego oświetlenia).

Jeśli zrobi się zdjęcie bez układu odniesienia, trudno rozeznać się w rozmiarach dziur. Przykładem jest poniższa, przez którą przeszedłem chwilę po zrobieniu fotografii.

Czasami faktycznie robi się ciasno, szczególnie jeśli nosi się sprzęt fotograficzny…

… albo dużo sprzętu fotograficznego 🙂

Niekiedy przejścia są zamknięte i trzeba sobie odpuścić:

W końcu przychodzi taki moment, kiedy trzeba poszukać wyjścia, a to nie zawsze jest proste…

Kategorie
Aktualności

Amharski totem

Podobno profesjonalnego fotografa można poznać po tym, że nigdy, przenigdy nie kadruje swoich zdjęć po ich zrobieniu. Ustawia aparat na statywie, znajduje Ten Jedyny Kadr i trzask. Jeśli tak wygląda wyznacznik profesjonalizmu to ja zdecydowanie jestem amatorem. Bardzo często kiedy przeglądam zdjęcia ma komputerze, zaczynam dostrzegać jego lepsze warianty dopiero po obcięciu tego i owego. Zabieg ten jest oczywiście bolesny dla rozdzielczości, szczególnie kiedy cięcia są zdecydowane. Nic na to jednak nie poradzę – tak już mam. Lepsze chyba mniejsze zdjęcie jakoś wyglądające niż chaos z dużą ilością pikseli.

Poniżej przykład takiej zabawy ze zdjęciem. Podczas fotografowania zachodu słońca w Lalibeli znalazłem suchą gałąź wyglądającą jak plemienny totem w kształcie głowy wilka (szakala?) z wysuniętym pyskiem i sterczącymi uszami. Pierwsze zdjęcie tutaj:

 

„Totem” całkiem fajnie odcina się na tle nieba i gór, ale jeszcze fajniej byłoby, gdyby nie było z tyłu drzewa. No to cyk:

 Boki ciut za jasne, więc je przyciemniam lekką winietą:

 

Mamy już totem bez drzewa, ale nadal coś jest nie tak. Przydałoby się gdyby duża chmura była bardziej z lewej. Zdjęcie nie ciągnęłoby tak w prawo. Postanowiłem wrócić do poprzedniej wersji i zrobić z niej kadr pionowy (też z lekką winietą):

Teraz gałąź i chmura się równoważą, a przy okazji taki układ zdjęcia podkreśla „pionowość” głównego motywu. Ta opcja najbardziej do mnie przemawia, choć zdaję sobie sprawę, że co fotograf to inne zdanie. No i zostało dość mało pikseli…

Kategorie
Aktualności

W Stanach już mają :)

Przez ostatnich kilka lat mieliśmy przyjemność współtworzyć popularną encyklopedię geograficzną dla wydawnictw Carta Blanca oraz IMP. Seria początkowo ukazywała się w języku polskim pod nazwą Blisko Świata, a następnie tłumaczona była na inne języki. Całkiem niedawno pojawiła się w USA, jako Window to the World. Przyglądając się encyklopedii w Internecie można odnieść wrażenie, iż ma raczej charakter popularny niż naukowy, ale kontrola jakości w procesie produkcyjnym była bardzo rygorystyczna. Każdy temat precyzyjnie podzielono na identyczne ramki i paragrafy, a my musieliśmy ściśle dopasowywać do nich teksty – żadnego wodolejstwa, tylko czysta wiedza. Praca w takim systemie była świetnym doświadczeniem, nie mówiąc o tym, że sami wiele się przy tym nauczyliśmy. Wydawcy byli na tyle otwarci na propozycje, że sporo tematów trafiło na karty po naszej sugestii (dzięki temu trafiły tam także nasze zdjęcia 🙂 – na przykład powyższy widoczek doliny rzeki Salaca na Łotwie).

Kategorie
Aktualności

Fotowyprawa do Etiopii – okiem przewodnika

Zapraszam do przeczytania relacji z fotowyprawy do Etiopii. Znajduje się ona w kategorii FOTOWYPRAWY, czyli tutaj. To mój subiektywny opis, ale podobno takie są najciekawsze.  Miłego czytania!

Kategorie
Aktualności

Wróciliśmy!

Ogłaszam, że fotowyprawa do Etiopii dobiegła końca (przynajmniej z grubsza, bo straty w głównych bagażach wynoszą jak na razie 100%). Zanurzaliśmy się w czeluście skalnych kościołów w Lalibeli, szukaliśmy diabła z Mahometem w Gonderze, tropiliśmy lamparta (bezskutecznie) oraz dżelady i koziorożce (skutecznie) w górach Semien, marzliśmy w namiotach na wysokości Gerlach plus kilometr, zapoznawaliśmy się z marabutami na wysypisku śmieci koło Bahyr Dar (co za plenery!) i oddawaliśmy szeregowi innych równie osobliwych przyjemności. Stopień zmulenia oraz pięćdziesiąt niedźwiedzi, które skoczyły mi na kark po powrocie (to cytat z Acid Drinkers) nie pozwalają na szerszą relację – wypocę ją pewnie za kilka dni.

            Serdecznie dziękuję naszym wspaniałym Wyprawowiczom, których pasja i radość fotografowania uczyniły ten wyjazd tak wspaniałym. Dzięki Wam przekonałem się, że wysiłek włożony w organizację tej imprezy zwrócił się z nawiązką. Widząc Waszą radość w niektórych miejscach prawie płakałem ze wzruszenia (ale tylko prawie, bo jestem twardzielem 🙂 ). Jestem Waszym dłużnikiem i mam nadzieję, że uda nam się jeszcze spotkać w podobnych okolicznościach.

            Dziękuję też wszystkim organizatorom wyjazdu: Ewie i Piotrowi (m.in. za to, że w końcu powstrzymał się od chrapania), biuru podróży Horyzonty i naszemu dobremu duchowi Ashenafiemu, dzięki któremu wszystko pracowało jak dobrze naoliwiona maszyna.

Na początek kilka zdjęć na szybko:

Ekipa na lotnisku w Gonderze.

Ranger z karabinem (zwany scoutem) zatrudniony do pilnowania turystów, żeby nie zrobili sobie krzywdy (albo lampartowi).

Polowanie na mewy na jeziorze Tana.

Dwóch desperatów nad wykopem w Lalibeli (około 12-metrowym). Lepiej nie pytać jak powstało to zdjęcie…

Trochę kiczu nad Lalibelą.

Kategorie
Aktualności

Etiopia – kolejne uwagi

• Najbardziej gorącym tematem jest ostatnio (nad)bagaż. Ethiopian pisze na ten temat dość zawile: http:/home/okfoto/domains/okfoto.pl/public_html/www.ethiopianairlines.com/en/travel/baggage/carryonbaggage.aspx

Z informacji wynika, że oprócz bagażu podręcznego do kabiny można wziąć jeszcze laptop, mały aparat albo małą torebkę. Wyjście jest więc takie, że prawie wszystko ładujemy do głównego bagażu podręcznego, a najcięższe rzeczy (np. teleobiektyw) – do owej „torebki”, czyli czegoś w rodzaju małego chlebaka. Najważniejsze żeby ten większy bagaż mieścił się na półce albo pod poprzedzającym fotelem – tego wymagają względy bezpieczeństwa. Druga opcja to upchnięcie wszystkiego do jednego bagażu podręcznego i przygotowanie na podorędziu mniejszej torby na wypadek gdyby ten jeden podręczny okazał się za duży/ciężki.

• Bilety będę rozdawał na lotnisku. Tak naprawdę do otrzymania karty pokładowej powinien wystarczyć sam paszport, a wydrukowane bilety będą miały charakter informacyjny.

• Spotkanie mamy wyznaczone o 12.00 w Hali Odlotów, Terminal A, Sekcja C (pierwsze wejście od strony starego terminala). Oczywiście lepiej jest czekać w środku niż na zewnątrz.

• Nawiązując do poprzedniego wpisu o zakrzepicy: jeśli ktoś nie czuje się pewnie, może przed lotem z Frankfurtu zażyć aspirynę (jeśli oczywiście aspiryna nigdy mu nie szkodziła, bo ten lek też ma swoje za uszami).

• Na miejscu zawsze musimy mieć ze sobą zapas wody butelkowanej. Łatwa do kupienia w wielu miejscach. Do picia i mycia zębów. NIE WOLNO MYĆ ZĘBÓW WODĄ Z KRANU. Oczywiście całą resztę można 🙂

• Padło pytanie o zabieranie czegoś jako pamiątek dla miejscowych. Jeśli ktoś ma nadmiar długopisów to może kilka zabrać dla dzieci. Całą Afryka cierpi na niedobór sprzętu piszącego i Etiopia nie jest wyjątkiem.

Informacja tygodnia jest taka, że w górach Semien pada! Tak mi donieśli Etiopczycy. Mam nadzieję, że do naszego przyjazdu przestanie. To by była idealna sytuacja: w podeszczowych górach będzie przejrzyste powietrze i mniej kurzu. Tym niemniej, coś przeciwdeszczowo-przeciwwiatrowego (lekkiego) może się przydać. Najzimniej powinno być podczas sesji porannych w górach: wtedy pewnie będziemy nakładać wszystko co mamy (pakiet krótki rękaw plus koszula plus polar plus kurtka powinien wystarczyć). Poza górami trafienie na deszcz jest wysoce nieprawdopodobne.

Na koniec najważniejsze: z „bagażu” najbardziej potrzebny jest paszport. Etiopia póki co nie należy do Unii Europejskiej i bez niego nas nie wpuszczą 😉

To dziwne coś na zdjęciu to widok na Saharę (a raczej unoszące się nad nią miliony ton piasku) podczas przelotu Frankfurt–Addis w marcu.

Kategorie
Aktualności

Na zielonym świetle

Większość pieszych zostaje potrąconych przez samochód przechodząc na zielonym świetle. Kiedy ktoś idzie na czerwonym, wie, że musi być czujny i rozglądać się na wszystkie strony. Przechodzący na zielonym myśli: „mam prawo tu być, nikt mnie nie może najechać”, a myśl o jakimkolwiek niebezpieczeństwie nie przyjdzie mu do głowy.

Podobna pod względem postrzegania sytuacji jest różnica między osobnikiem, który podróżuje sam, a uczestnikiem wyprawy z biurem. Ten drugi może sobie pomyśleć: „jestem na wyjeździe zorganizowanym, więc mogę czuć się bezpieczniej”. Pod wieloma względami tak jest, ale niektóre zagrożenia pozostają takie same, a mogą być podświadomie lekceważone.

Etiopia jest krajem bezpiecznym – już pisałem, że wolę chodzić wieczorem po Addis Abebie niż po Poznaniu. Spacerując grupkami (czy samemu) po Lalibeli albo Bahyr Darze jest się narażonym głównie na okrzyki farandżi! (obcokrajowiec!) i ewentualne próby wyciągnięcia kasy. Pisząc o zagrożeniach mam na myśli głównie te spowodowane własnym zachowaniem. W Lalibeli groźne są niezabezpieczone górne krawędzie wykopów z kościołami. Mają zwykle 5-10 metrów wysokości, więc niby niedużo. Ale podłoże to lity kamień, więc spaść z 10 metrów to mniej więcej tak jak ze 100 m. Śmiem pokusić się o stwierdzenie, że może tu być bardziej niebezpiecznie niż w górach. Kiedy kilka osób znajdzie się na ograniczonej przestrzeni to zawsze istnieje ryzyko, że ktoś kogoś popchnie statywem i zwali do dziury (tfu!, odpukać w niemalowane!). Dlatego będziemy musieli pilnować odstępów. W samych górach przepaście są tak gigantyczne, że nikt przy zdrowych zmysłach nie podejdzie do samej krawędzi (tym bardziej, że te skały wietrzeją i w każdej chwili fragment może się oderwać).

Jeszcze jedno potencjalne zagrożenie związane jest z samym lotem. Z Frankfurtu do Addis będziemy lecieć prawie 7 godzin. Przy takim długim czasie może pojawić się zakrzepica, czyli powstawanie zakrzepów w żyłach. Przypadłość ta jest bardzo rzadka, ale też potencjalnie niebezpieczna, dlatego trzeba robić wszystko, aby do niej nie dopuścić. A więc: pijemy ile się da (jak przynoszą coś do picia to można brać po dwa, np. sok i herbata), co jakiś czas wstajemy i przechadzamy się (np. do łazienki w związku z dużą ilością picia), siedząc czasami napinamy i rozluźniamy mięśnie ud i łydek. Jak będziemy spać (a warto spać jak najdłużej), trzeba się usadowić jak najwygodniej, żeby żadna kończyna (szczególnie dolna) nie była ściśnięta.

Żeby trochę rozluźnić ten wpis, podaję listę hoteli, w których prawie na pewno się zatrzymamy (jeśli nie nastąpią jakieś zaburzenia na łączach z kontrahentem).

Lalibela – hotel Lal (http:/home/okfoto/domains/okfoto.pl/public_html/www.h-rez.com/a370138/index.htm?lbl=ggl-en&gclid=CMfOz9aytbMCFYlb3godxVcAQg)

Gonder – hotel Lodge du Chateau (http:/home/okfoto/domains/okfoto.pl/public_html/www.lodgeduchateau.com/)

Góry Semien – Simien Lodge (http:/home/okfoto/domains/okfoto.pl/public_html/www.simiens.com/) i kemping w obozie Chennek.

Bahyr Dar – hotel Ghion (nie ma strony, w Google grafika można obejrzeć zdjęcia ogrodu).

 

Kategorie
Aktualności

Etiopia – Frequently Asked Questions

Wracamy do naszej fotowyprawy. Dostaję od Was sporo pytań, dlatego postanowiłem upublicznić odpowiedzi, żeby wszystkim się przydały.

1 – W co się spakować?

Trzeba mieć dwa bagaże, podręczny i główny. Ten pierwszy to mały plecak zwykły lub fotograficzny, ale na tyle pojemny żeby prócz sprzętu foto pomieścić w nim jeszcze najbardziej niezbędne rzeczy. To będzie nasz bagaż podręczny w samolocie a z doświadczenia wiem, że często tylko on dolatuje do celu (mamy kilka przesiadek i nie wiadomo gdzie linie lotnicze wyślą bagaż główny, ten który pójdzie do ładowni samolotu). Jeśli chodzi o ten główny to ja będę miał plecak, a prawie wszyscy walizki na kółkach. Napiszę jeszcze raz dobitnie: nastawiamy się, że do Lalibeli doleci z nami tylko bagaż podręczny i musimy mieć w nim wszystko co jest naprawdę niezbędne: sprzęt foto (oprócz statywu, bo wolno tylko w głównym), kosmetyczka, niektóre lekarstwa, itd. Oczywiście przy sobie mamy też wszystkie dokumenty i pieniądze. Trzeba też pamiętać, czego nie wolno przewozić w bagażu podręcznym (m.in. ostrych przedmiotów i płynów w pojemnikach ponad 100 ml – takim płynem jest też pasta do zębów i krem przeciwsłoneczny) Zdaję sobie sprawę, że to łatwo napisać: limit bagażu podręcznego w Ethiopian wynosi 7 kg, a łączna suma wymiarów (długość plus wysokość plus szerokość) 115 cm. Zdarzało mi się przewozić teleobiektyw w bagażu głównym, ale nie polecam tego rozwiązania (w przypadku kradzieży nie ma szans odzyskania). Ciepłe ubrania możemy mieć na sobie, co nie będzie trudne, bo wylatujemy w listopadzie. Bagaż główny nadamy z Warszawy do Frankfurtu i z Frankfurtu do Lalibeli. Prawdopodobnie będziemy jednak musieli odebrać go w Addis, żeby przeszedł kontrolę celną (i ponownie nadać do Lalibeli).

2 – Spotkanie na lotnisku.

Tak jak jest napisane w informacji przesłanej przez biuro Horyzonty: w Hali Odlotów lotniska Okęcie (Terminal A – sekcja C przy pierwszym wejściu od strony starego terminala) w Warszawie 9 listopada o godzinie 12:00. Ja tradycyjnie będę miał kapelusz Indiany Jonesa, dzięki czemu będzie mnie z daleka widać 🙂

3 – Przelot.

Będzie bardzo długi, ale nie mamy wpływu na „rozkład jazdy” samolotów. Głównym przewoźnikiem będą Ethiopian Airways – linia należąca do Star Alliance, podobnie jak Lufthansa, czy LOT, a więc oferująca podobna jakość usług. Nie trzeba się obawiać jej egzotycznego pochodzenia. To nie Sudan Airways, które podróżnicy określają pieszczotliwym mianem Sudden Death.

4 – Ile zabrać pieniędzy i jak się wyrabia wizę?

20 dolarów wiza, ok. 30 dolarów napiwki, ok. 100 dolarów dodatkowe wyżywienie i napoje według potrzeb plus według uznania na pamiątki. Powiedzmy 200 dolarów, może być 300, jeśli ktoś planuje duże zakupy. Lepiej mieć dolary niż euro. Jeśli chodzi o procedurę wizową, wszystko będziemy robić na miejscu (płaci się w dolarach). Trzeba mieć dwa zdjęcia (fotograf jest w stanie sprawdzić, jakich zdjęć wymagają Etiopczycy do wiz).

5 – Jaki zabrać śpiwór?

Taki jaki się ma. Teoretycznie można wypożyczyć w parku narodowym, ale zawsze lepiej spać w swoim, ewentualnie potraktować swój jako wewnętrzny, a wypożyczony włożyć na wierzch. Noc będzie dość zimna, ale jak znam życie, pewnie za długo nie będziemy spać. Nocą w takim miejscu też warto robić zdjęcia, korzystając z braku zanieczyszczenia świetlnego.

6 – Malaria.

W górach moskitów nie będzie, ani w żadnym miejscu oprócz Bahyr Dar. Już o tym dość szeroko pisałem tutaj. Ja osobiście nie będę zażywał Malarone, ale będę miał opakowanie przy sobie (można ten lek stosować nie tylko profilaktycznie, ale też leczniczo). Jako zabezpieczenie będę miał moskitierę z środkiem odstraszającym owady oraz pomarańczowy Off na komary (ma największe stężenie antymoskitowego środka DEET ze specyfików łatwo dostępnych). Można też zamówić środek Mugga – o ile wiem, niektóre mają jeszcze większe stężenie DEET.

7 – Ile będzie chodzenia po górach?

Mało. W większość miejsc będziemy dowiezieni. W jednym możemy sobie zrobić ok. dwugodzinny łatwy spacer krawędzią klifu, z pięknymi widokami (jak ktoś nie chce, to może ten odcinek przejechać drogą). Chodzenie będzie głównie z aparatami w miejscach widokowych, żeby znaleźć najlepszy kadr.

8 – Jak to jest z tym kurzem?

Będzie przede wszystkim na drogach gruntowych, czyli głównie podczas przejazdów w górach Semien. Sprzęt lepiej wtedy mieć schowany, a nosy czymś zakryte, np. chustką. Trochę kurzu może też być w Lalibeli, bo tam utwardzonych ulic prawie nie ma. Ale przy kościołach nie powinno być z nim problemu.

9 – Jakie zabrać ubranie?

I na upały, i na zimno. W większości miejsc będzie przyjemnie ciepło (lub trochę za ciepło), ale np. w górach nocą temperatury mocno spadają, nawet do kilku stopni Celsjusza. W dzień można oczekiwać temperatur rzędu 20–30°C. Ważny jest krem z filtrem UV jak najwyższym (co najmniej 30) – w górach opalanie się jest niebezpieczne dla skóry.

Jeśli komuś nasuwają się inne kwestie, proszę pytać. Nie ma złych pytań!

Wyczerpujące informacje fotograficzne dotyczące wyprawy zamieścili u siebie Ewa i Piotr.

Kategorie
Aktualności

Trzy stolice na dobę

Tak mi się ostatnio ułożyła podróż, że w ciągu 24 godzin “zaliczyłem” trzy zakaukaskie stolice. Trasa miała dwa bardzo odmienne etapy.

image

Z Baku do Tbilisi nocnym pociągiem, a z Tbilisi do Erewania (w życiu nie zgodzę się na nazwę Erywań) – marszrutką. Pociąg to nówka sztuka produkcji ukraińskiej, za to atmosfera przypominała trochę dawne czasy. Wagonem rządziła prowadnica, która udzielała instrukcji jak korzystać z kibelka (tylko jednego, drugi był zamknięty). “Dlaczego?” “Bo zamknięty”. Po obu stronach granicy były godzinne postoje na szczere rozmowy z celnikami w czapkach-lotniskowcach (zajmowali jeden przedział i każdego wzywali pojedynczo), plombowanie wszystkiego co mogłoby posłużyć jako ewentualne schowki i nerwowe przemarsze zestresowanej prowadnicy. Na szczęście obyło się bez trzepania bagaży.
Co innego marszrutka (Ford Transit kursujący na prawach autobusu). Tu na granicy (gruzińsko-armeńskiej) był spokój, tylko wszyscy musieli czekać na osoby wyrabiające wizę (czyli na nas). Atrakcję stanowił za to sposób prowadzenia pojazdu. Na prostych odcinkach kierowca wyraźnie się przynudzał i prawie wszyscy go wyprzedzali. Podniecały go dopiero górskie serpentyny. Tu nie było na niego mocnych. Wchodził w zakręty jak Kubica w szczycie formy, a Łady, stare Golfy i nowe Lexusy czmychały przed nim na pobocza. Kiedy uznawał, że ma zbyt dobry czas, zatrzymywał się w jakiejś dziurze i szedł kupować słodkie bułki gata (którymi potem częstował pasażerów). Gdy dowiedział się skąd jesteśmy, oznajmił, że kilku jego sąsiadów pojechało w Polszu i tam “się poddali” (czyli pewnie poprosili o azyl). Ostatecznie szczęśliwie dowiózł nas do Erewania, czego dowodzi zdjęcie ormiańskiego krzyża chaczkara, które zrobiłem dziś w sąsiednim Eczmiadzynie.