
Sukcesywnie uzupełniam dział „Galeria”. Tym razem padło na Jordanię: jest trochę Petry, trochę Wadi Rum, trochę portretów, trochę zdjęć nocnych i jeden jaszczur – dla każdego coś miłego 🙂 Zapraszam do oglądania tutaj.

Sukcesywnie uzupełniam dział „Galeria”. Tym razem padło na Jordanię: jest trochę Petry, trochę Wadi Rum, trochę portretów, trochę zdjęć nocnych i jeden jaszczur – dla każdego coś miłego 🙂 Zapraszam do oglądania tutaj.

Długie zimowe wieczory sprzyjają wspominkom. Ciepłe kapcie, kominek i whisky (tak naprawdę rozgrzana klawiatura i grzane piwo) – i można jeszcze raz wrócić na trasę 🙂 A jest dokąd wracać.
Pierwszy wyjazd w 2014 r. był niedaleki – do Rogalina i Kórnika na plener fotograficzny. Światło wśród słynnych dębów dopisało, w Kórniku zresztą też, choć tu akurat nie było aż tak istotne, bo fotografowaliśmy głównie wnętrza:
Notabene, może niedługo zorganizujemy podobną imprezę, z fotograficzną niespodzianką…
W kwietniu pojechałem służbowo do USA, gdzie – już niezupełnie służbowo – wpakowałem się samochodem w piachy Monument Valley. A potem (jak widać) ponuro zastanawiałem się jak się stamtąd wydostać:
Na szczęście jakoś się udało. Przed kluczową górką wykonałem niezwykle skomplikowany manewr kick-down, co z grubsza można przetłumaczyć jako „gaz w podłogę” 😉
Po powrocie kolejny plener foto – tym razem w Górach Stołowych (które niedawno cały świat poznał dzięki Opowieściom z Narnii). Jako że był to maj, ze Szczelińca pięknie prezentowały się pola rzepaku:
Potem przyszedł czas na fotowyprawę do Transylwanii. Drakuli nie spotkaliśmy, ale i tak zabawa była przednia, a światło dopisywało. Jeden ze wschodów słońca zastał nas na górce nad średniowieczną Sighisoarą:
Niecały miesiąc później kolejna fotowyprawa – w Dolomity i do Wenecji, gdzie próbowaliśmy ogarnąć chaos Placu św. Marka:
W tym roku powtórka – z przyjemnością wrócę w te piękne miejsca, bo czeka tam na mnie jeszcze wiele kadrów.
W lipcu zrobiliśmy sobie rodzinny wyjazd do Golubia-Dobrzynia i okolic, fotografując m.in. znany z turniejów rycerskich zamek:
Wypad krótki, ale wyjątkowo udany dzięki wspaniałemu towarzystwu. Szczególnie miło zapamiętałem nocne świętowanie po zwycięstwie Argentyny z Holandią w półfinale MŚ 🙂
Równie miła była sierpniowa wyprawa w Beskid Śląski, z bazą u Arka, dobrze znanego w światku fotografów krajobrazu. Tematów fotograficznych jest tam bez liku, na przykład taki:
A potem zaczęła się jesień. A jesień to zwykle wyjazd za wyjazdem. Na pierwszy ogień poszła Toskania, gdzie trafiliśmy na pogodę, jakiej nie pamiętają najstarsi zjadacze spaghetti. Ulewne deszcze przeplatane z przejaśnieniami stwarzały rewelacyjne możliwości fotograficzne. Zdarzały się też klasyczne, spokojne i sielankowe zachody słońca:
Tydzień przerwy i wypad do Hiszpanii, gdzie na światło też nie mogłem narzekać, szczególnie w zniewalającej urodą Andaluzji:
Fotowyprawa do Andaluzji w planach. Kto pojedzie, będzie miał gwarancję udanych kadrów, bo dobre światło jest tam zawsze.
Po iberyjskich upałach przyszła pora na alpejskie ochłodzenie. Druga fotowyprawa w Dachstein i do Salzburga miała dramatyczny przebieg – w połowie nastąpił atak zimy. Zanim przyszła, można było komponować kadry z jesiennych pniaków:
Gdzie można uciec przed zimą? Na przykład do Jordanii. A już w szczególności nad Morze Martwe, gdzie zawsze jest ciepło:
Po wygrzaniu się na Bliskim Wschodzie powędrowałem do grudniowej Wielkiej Brytanii. Szczególnie zimno było na legendarnej wyspie Skye. A zimno plus ładna pogoda równa się krystaliczne światło:
I na tym skończył się rok wyjazdów. A ponieważ zbliża się Sylwester i Nowy Rok, życzę wszystkim spełnienia marzeń, nie tylko podróżniczo-fotograficznych 🙂

Minął ponad miesiąc od naszej pierwszej bliskowschodniej fotowyprawy. Miło wrócić myślami do bajecznych kolorów i zniewalających pejzaży pięknej Jordanii (to jeden z plusów bycia fotografem – wyjazdy nie kończą się dla nas kiedy wracamy do domu: zgrywając, obrabiając, pokazując znajomym zdjęcia nadal jesteśmy na fotowyprawie i przeżywamy wszystko od nowa).
Fotograficzną akcję zaczęliśmy na górze Nebo, na której biblijny Mojżesz dokonał żywota.
Początek był dość, hmm… kontrowersyjny. Wiatr na szczycie prawie przewracał autobus, a wyjście na zewnątrz stanowiło akt heroizmu. Na szczęście w okolicach świtu trochę zelżał (albo tak sobie wmawialiśmy) i w co bardziej osłoniętych miejscach można było nawet rozstawić statyw. I całe szczęście, bo pierwsze promienie słońca wspaniale oświetliły izraelski brzeg Morza Martwego:

Nad samym „morzem” już nie wiało i temperatury były bardziej przyjazne (zawsze jest tu o kilkanaście stopni cieplej niż w Ammanie). Z przyjemnością zrobiliśmy sobie fotostop u wylotu kanionu Mudżib:

Po nasyceniu oczu widokami i kart pamięci zdjęciami wypiliśmy obowiązkową herbatkę i ruszyliśmy dalej, do rezerwatu przyrody Dana. To największy obszar chroniony w Jordanii. Żyją tu różne niebezpieczne zwierzęta:

Oddalenie od cywilizacji sprawia, że nie ma zanieczyszczenia świetlnego i można się pokusić o nocne fotografowanie bez obawy, że wyjdzie nam pomarańczowe niebo (jasny pierwszy plan to sprawka Łysego):

Następnego dnia dotarliśmy do Petry. To jeden z siedmiu nowych cudów świata, na równi z takimi tuzami jak Machu Picchu i Wielki Mur Chiński. Widok różowego Skarbca wyłaniającego się spomiędzy skał dobrze jest znany podróżnikom i fanom Indiany Jonesa:

Petra to także żyjący tu ludzie, którzy mają uciechę z turystów zostawiających u nich pieniądze, a turyści mają uciechę robiąc im zdjęcia. Panowie fotografowali panów…

A panie – panie (oczywiście inne konfiguracje też się zdarzały 🙂 ):

Petra jest magiczna o każdej porze, ale najbardziej po zmroku. Prawdziwym hitem było nocne przejście wąwozem Siq, oświetlonym setkami świeczek w papierowych torebkach:

Celem był ponownie Skarbiec (który niedawno okazał się być grobowcem). Raz na kilka dni odbywa się tu przedstawienie typu światło-dźwięk. Plac przed Skarbcem oświetlany jest takimi samymi świeczkami jak wąwóz, a skalne ściany odbijają dźwięki rzewnych melodii (i nagrane głosy baranów). Wrażenia niezapomniane:

Drugim hitem Jordanii jest Wadi Rum – jedyna w swoim rodzaju pustynia piaszczysto-skalista:

Miejsce to upodobali sobie miłośnicy pięknych widoków, wspinacze, a także – jako pierwszy – Lawrence z Arabii, który prawie sto lat temu przyczynił się do wypędzenia stąd Turków. I oczywiście fotografowie z Lechistanu, którym niestraszne były wertepy pokonywane w podskakujących Land Cruiserach, tumany kurzu wzbudzane przez powyższe oraz dość szokujące różnice temperatur. Niektórzy dla idealnych kadrów potrafili nawet wspinać się na pionowe skały:

Tradycyjnie popularnością cieszyły się czworonogi. Pęknięta opona w jednym z samochodów stała się świetnym pretekstem do polowania na wielbłądy:

Z kozami było łatwiej, bo same przyszły. Pewnie lubią być fotografowane:

Wadi Rum było najdalej na południe wysuniętym miejscem na trasie. Wracając do Ammanu zajrzeliśmy jeszcze do zamku Karak, zbudowanego przez krzyżowców i zdobytego przez wojska Saladyna po oblężeniu, które trwało… osiem miesięcy:

Na koniec wróciliśmy nad Morze Martwe. Tu grupa podzieliła się: jedni zażywali kąpieli, inni zasadzili się na zachód słońca, a jeszcze innym udało się połączyć przyjemne z… przyjemnym. I o to chodzi 🙂

W Jordanii byliśmy pierwszy raz, ale pewnie nie ostatni. Jest zbyt piękna i zbyt przyjazna, żeby tak ją zostawić…

Grudzień to dobry miesiąc do podsumowań i planów. Na podsumowania czas jeszcze przyjdzie, teraz skupmy się na planach. Wszystko wskazuje na to, ze 2015 r. będzie równie gorącym sezonem fotowypraw, jak rok, który właśnie mija.
Zaczniemy od wysokiego C, a właściwie wysokiego K: w lutym ruszamy do Kambodży, fotografować słynne świątynie Angkoru:

Będziemy tam trzy dni – bite trzy dni komfortowego fotografowania, z kilkugodzinnymi sesjami w każdym miejscu, bez biegania za pędząca grupą, jak to często bywa. Znajdziemy też czas na sesję portretową pięknych Kambodżanek w pięknych strojach, eksplorację pływających wiosek, bambusowego mostu na Mekongu, mangrowych lasów nad Pacyfikiem i wiele innych przyjemności. To będzie wyjazd poświęcony fotografowaniu – dzięki temu będziemy mogli przywieźć stamtąd kadry, o jakich uczestnicy tradycyjnych wycieczek mogą tylko pomarzyć. Zafundujemy też sobie trochę luksusu: hotele będą z tych lepszych, jeździć będziemy własnym busem, a z Bangkoku (tam też będzie sesja!) dolecimy do Siep Reap kulturalnie, samolotem. Ten wyjazd już za prawie dwa miesiące – więcej o nim można poczytać tutaj (można też się zapisać, jeśli jeszcze zostały miejsca).
W czerwcu znowu odwiedzimy Dolomity i Wenecję:

Najpiękniejsze góry świata i najpiękniejsze miasto świata – są tacy, którzy tak uważają. Fotografom tych miejsc nie trzeba przedstawiać, a ja już się cieszę na ten wyjazd. Dokładny opis jest tu.
Kolejny raj fotograficzny to Szkocja:

Piękne światło, piękne plenery, dynamiczne chmury – tutaj zdjęcia same się robią. Ta fotowyprawa jest jeszcze w planach, a najbardziej prawdopodobny termin to sierpień.
Za to we wrześniu jesteśmy w Gruzji:

Jesienne kolory Kaukazu potrafią zwalić z nóg, na szczęście pomoże nam się na nich utrzymać wspaniała gruzińska kuchnia. To nie będzie wyjazd dla odchudzających się i to pomimo górskich spacerów (lekkich). Dokładny opis pojawi się na dniach, na tej samej stronie, co Kambodża i Wenecja.
Gdzie w Europie można robić zdjęcia późną jesienią? Na przykład w Andaluzji:

Jeszcze ciepło, już ukośne światło, wino, flamenco, Alhambra, białe miasteczka na skałach… Czego chcieć więcej? Andaluzję planujemy na październik.
I pozostał listopad. Tu ścierają się dwie opcje. Pierwsza to powtórka Jordanii, z Wadi Rum i Petrą (i kilkoma modyfikacjami w stosunku do tegorocznego programu):

A druga to nowa fotowyprawa do Maroka:

Planujemy trasę, której dotąd nie przemierzaliśmy (choć niektóre miejsca powtórzą się na pewno: np. karawana wśród pomarańczowych wydm Ergu Chebbi).
Rok zapowiada się bardzo atrakcyjnie. Trzeba powoli czyścić obiektywy i opróżniać karty pamięci…

Prosto, bez żadnej finezji: wleźć do jego wioski, uwalić się centralnie przy ognisku i bezczelnie pyknąć z fajeczki.
Działa, sprawdziłem to organoleptycznie, chociaż w trochę inny sposób: pojechałem w listopadzie do Szkocji (ściślej, do Anglii, z krótkim wypadem do Szkocji). Moim celem było m.in. robienie zdjęć, co zapewne nie brzmi dobrze: UK = deszcz, listopad = deszcz. No i jeszcze ten Deszczowa Twarz – Indianin, który uwielbia towarzyszyć mi podczas plenerów (Czytelnicy starszych wpisów zapewne go pamiętają). Co z tego wyszło? Piękne, północne światło, dramatyczne chmury i ukośne promienie słońca. Warunki wymarzone (ponoć całkiem częste w listopadzie). Dopadłem Indiańca na jego terenie, a on tak zgłupiał, że nie zdążył mnie zlać. No dobra, zrobił to ostatniego dnia, kiedy już sfotografowałem wszystko co chciałem. Krótki wypad, a zrobiłem tyle zdjęć, że pewnie powstanie z tego następna galeria (ale nie za szybko, bo jest trzecia albo czwarta w kolejce… ).
Póki co, dwa szkockie obrazki: włochata krowa szkockiej rasy wyżynnej (wydają tu nawet kalendarze z takimi pięknościami) i zamek Stalker o zachodzie słońca (ponoć kiedyś „zagrał” w Monty Pythonie).


Z lekkim poślizgiem zamieszczam galerię zdjęć ze skalisto-wąwozowo-niesamowitego pogranicza stanów Arizona i Utah. Fani westernów na pewno rozpoznają krajobrazy Monument Valley, kanionu Kolorado, czy parków narodowych Arches i Canyonlands. Galeria jest tutaj. Miłego oglądania 🙂
… i jeszcze różowych skał, budowli sprzed dwóch tysięcy lat, beduińskich obozowisk i herbacianych „shotów” – supersłodkich, supermocnych, w małych filiżankach. Fotowyprawa do Jordanii była teleportacją w krainę ciepła (nie tylko atmosferycznego), bajecznych krajobrazów i tradycyjnej arabskiej gościnności. Byliśmy obsługiwani z autentyczną pasją i radością, dalece wykraczającą poza zwykłą uprzejmość wobec przyjezdnych. Czyli dokładnie tak, jak tego oczekiwałem. Powinni tu przyjeżdżać na obowiązkowe szkolenia właściciele biur podróży i gestorzy obiektów turystycznych północnego wybrzeża Morza Śródziemnego – myślę, że wiele by się nauczyli.
W Jordanii fotografowaliśmy wykutą w różowej skale Petrę (jeden z nowych cudów świata), skalne mosty na słynnej pustyni Wadi Rum, posępne zamki krzyżowców, dzikie kaniony, plączące się nam pod nogami kozy, solne wykwity na brzegu Morza Martwego i wiele innych rzeczy. Dokładna relacja już wkrótce…
Zdjęcie powyżej zostało wykonane dokładnie przed rokiem. Przedstawia Legzirę, najbardziej niezwykłą plażę w Maroku, ze skalnym łukiem wyglądającym jak noga słonia, który postanowił wytaplać się w Atlantyku. Miejsce nie ustępuje w niczym słynnym nadmorskim plenerom fotograficznym w Europie, czy Ameryce. Większość z nich zdecydowanie przewyższa, a jednak byliśmy tu zupełnie sami – to jeden z wielkich plusów podróżowania z dala od utartych szlaków.
Przed nami kolejna wyprawa – do magicznej Jordanii. Zobaczymy jak tam będzie z frekwencją.
Fotograficzny wypad „Od morawskich winnic po szczyty Alp” miał dla mnie szczególne znaczenie: była to pierwsza fotowyprawa, która odbyła się po raz drugi, z niezmienionym programem (przynajmniej tak wydawało się na początku, ale o tym za chwilę). Co prawda, byliśmy już dwa razy w Maroku, ale Maroko I i Maroko II to dwa zupełnie różne wyjazdy (a planowane na listopad 2015 r. Maroko III to jeszcze inna bajka – choć pustynia powtórzy się na pewno).
Zaczęło się wśród winnic Palavy i w Mikulovie, a dokładniej – na wzgórzu nad nim, skąd rozciąga się rewelacyjna panorama:
Tym razem była szczególnie rewelacyjna – takich mgiełek nie mieliśmy nigdy dotąd:
W Austrii naszym głównym celem były góry Dachstein – alpejski masyw o potężnych, wapiennych szczytach, które odbijają się w niezliczonych jeziorach i jeziorkach:
Jednym z nich jest jezioro Halsztackie, nad którym leży bajkowe miasteczko Hallstatt. Przed wschodem słońca ustawiliśmy się w najlepszym punkcie widokowym, ale światło się nie pojawiło. Zamiast tego zlał nas deszcz. Co prawda byliśmy na to przygotowani…
… ale pogody to nie poprawiło.
Na szczęście znaleźliśmy rozsądną alternatywę:
Pokrzepieni stwierdziliśmy, że taki deszcz to nie deszcz i poszliśmy w góry, a gdy wróciliśmy, przebłysk słońca wszystko odmienił. Chmurki, rewelacyjne, kryształowe światło i nawet delikatna tęcza nad Hallstatt:
Wszyscy trzaskali migawkami, a kierowcy zniecierpliwieni przebierali nogami, bo w tym miejscu można stać tylko przez chwilę.
Następny w planie był Salzburg. Pogoda pod psem nam specjalnie nie przeszkadzała – mogliśmy się schować w kościołach (w sumie odwiedziliśmy cztery):
Wieczorem zaatakowaliśmy dwa punkty widokowe. Na gorszym wiało jak na Piku Pobiedy, za to na lepszym było całkiem znośnie i można było się pobawić w fotografowanie ciężkich chmur nad miastem:
A kiedy wracaliśmy z Salzburga na zasłużoną kolację (wino w cenie w dowolnych ilościach 🙂 ), zrobiło się tak:
A następnego dnia rano w Gosau było tak:
Hurra, jak fajna zima! Będą piękne widoki na Krippensteinie? Nie będą – kolejka zamknięta z powodu załamania pogody. Z jednym zamachem odpadają też jaskinie (nasz plan B): do nich tak samo się dojeżdża kolejką. No to może znowu Hallstatt? W śniegu może nieźle wyglądać. Prosimy jeszcze naszą recepcjonistkę o telefon do tamtejszej informacji turystycznej, żeby się upewnić, że ten śnieg tam będzie (Hallstatt leży 200 m niżej, a to robi różnicę). Śniegu nie ma – jest deszcz.
No to kompletny kotlet, jak mawiał stary Petersen. Co robić? Został plan Z: jedziemy do kopalni soli w Altaussee. Po krótkich, ale intensywnych negocjacjach z panią przewodnik („nie ma żadnej możliwości wejścia poza kolejnością!”) okazuje się, że oprowadzi nas sam dyrektor obiektu. Wchodzimy (w śmiesznych strojach ze spadającymi spodniami) i… zaczyna się zabawa. Sól mieni się wszystkimi kolorami oprócz bieli, a pejzaże kojarzą się z areną jakiejś zwariowanej gry komputerowej:
Jest tu też solna kaplica, zjeżdżalnie do niższych komór i podziemne jeziorko ze spektaklem światło-dźwięk.
Następnego dnia pożegnaliśmy mokre Alpy i wróciliśmy do Czech, po drodze zatrzymując się w klasztorze św. Floriana w sąsiedztwie Linzu. Jest tu fajna biblioteka, Marmurowa Sala i barokowy kościół, z tłumem sympatycznych aniołków:
Ostatnim, bardzo mocnym, akcentem naszej fotowyprawy, była wizyta w Czeskim Krumlowie. Niektórzy uważają to miasteczko za piękniejsze od Salzburga:
Druga fotowyprawa w Alpy była bardzo udana. Grupa fotograficznych zapaleńców stworzyła wspaniałą atmosferę, której nie zdążyła schłodzić nawet dynamiczna, jesienno-zimowa aura. Kto nie był, niech żałuje 🙂
Na koniec jeszcze dodam, kto zorganizował wyjazd:
• portal ewaipiotr.com
• wyżej podpisany.
Alpejska fotowyprawa wyglądała zupełnie inaczej niż ubiegłoroczna. W połowie wyjazdu nastąpił atak zimy, który zmusił nas do chowania się pod różnymi zadaszeniami, a nawet pod ziemią (o tym będzie później). Sporo czasu spędziliśmy w salzburskiej katedrze – ma takie rozmiary, że można się tam bawić w chowanego. Można też fotografować wspaniałe sklepienie, tak gigantyczne, że nie da się go pokazać na jednym zdjęciu. No, chyba że pożyczy się rybie oko – wtedy widać wszystko i jeszcze zostaje ciut miejsca po bokach. Można to zobaczyć na cokolwiek abstrakcyjnej fotografii powyżej.
Rybie oko ma dość wąskie (to taki paradoks) zastosowanie. Można je jednak rozszerzyć robiąc sobie słitfocie. W zasadzie trudno ich nie zrobić – fotografując ze statywu trzeba stać z tyłu za aparatem żeby nie załapać się w kadrze. Zabawa z autoportretami jest rewelacyjna: za każdym razem wychodzi się inaczej i z każdym kadrem człowiek jest coraz przystojniejszy 😉 Przykład poniżej (normalnie wyszła tylko Eliza, przyglądająca się akcji z rozbawieniem) 🙂

W lutym ruszamy na fotowyprawę do Kambodży! Aż trzy dni spędzimy w Angkor – bodaj największym kompleksie budowli sakralnych na świecie. Będziemy podziwiać i fotografować świątynie z kamiennymi wieżami wyglądającymi
jak ozdoby tortów, dżunglę zachłannie pożerającą kilkusetletnie budowle oraz kambodżańskie modelki wdzięcznie prezentujące tradycyjne khmerskie stroje. Zobaczymy też wioskę na wodzie, wielki bambusowy most na Mekongu i pełną kolonialnego uroku stolicę kraju, Phnom Pehn. Potem zjedziemy na wybrzeże Oceanu Spokojnego, z plażami, na których brakuje tylko Adama i Ewy oraz wodnymi labiryntami wśród mangrowych lasów (będziemy po nich pływać). A zanim to wszystko się zacznie, zrobimy sobie fotograficzny trening na ulicach gorącego Bangkoku – miasta, które nigdy nie zasypia.
Jako że jest to wyjazd fotograficzny, priorytetem dla nas będzie światło.
To oznacza wczesne wstawanie, żeby zdążyć na wschód słońca i polowanie na światło, gdy słońce będzie zachodzić. Sesje poranno-wieczorne planujemy w najpiękniejszych miejscach, żeby w pełni wykorzystać fotograficzny potencjał tego wspaniałego kraju.
Jakoś tak się składa, że ostatnio zajmuję się promowaniem młodych talentów. Kilka wpisów temu wspominałem o beskidzkim fotografie młodego pokolenia ( 🙂 ), a dziś na tapecie prawdziwy powiem młodości, przy którym tamten fotograf to stary pryk. Wszystkie prezentowane w tym wpisie zdjęcia zrobiła Emilia Woźniak, która ma lat ochnaście i wielki potencjał, nie tylko fotograficzny (umie też po chińsku, a angielski zna lepiej od Anglików 😉 ). Na pewno jeszcze o niej usłyszycie!
Na ostatnim zdjęciu widać pożywne śniadanie, jakie będzie dostawał każdy fotograf po udanej sesji 😀
Zapisy na fotowyprawę (i bardziej szczegółowe informacje) na stronie Klubu Podróży Horyzonty, czyli tutaj.
Hiszpańska przygoda zakończona. Dawno nie byłem w tak urozmaiconym kraju: pustynie, śródziemnomorskie lasy, skaliste wybrzeża, miasta białe jak w Maroku, przejrzałe pomarańcze spadające na głowę… atrakcji jest tu pod dostatkiem.
Powyższe zdjęcie to pamiątka po jednym z andaluzyjskich wieczorów. Wybrałem się do skalnego miasta robić zdjęcia w popołudniowym świetle. Wyszło trochę inaczej niż planowałem, ale też ciekawie: cały masyw spowity był gęstą mgłą. Za to kiedy wracałem, za oknem samochodu objawił mi się przyjemny widok: z lewej skała, na dole bujające się na wietrze drzewka, a nad nimi zachodzące słońce. Ciach po hamulcach, bieg ze statywem i pstryk – zdążyłem w ostatniej chwili. Czasami tak jest, że człowiek coś planuje, a wychodzi coś zupełnie innego…