… a kawałek dalej z Himalajów albo Meksyku. Takie rzeczy tylko w Batumi, a dokładniej w tutejszym ogrodzie botanicznym, zawieszonym nad samym morzem. Zieleń jest podzielona tematycznie, częściami świata, dzięki czemu w ciągu kilku minut można przenieść się na inny kontynent. Okolice Batumi to idealna lokalizacja dla takiego obiektu: jest tu ciepło, a suma opadów kilka razy przekracza tę w Polsce (o czym boleśnie przekonałem się wczoraj). Zwiedzającym towarzyszą psy, zupełnie nieszkodliwe, które mają swoje rewiry – jeden “oprowadza” po części śródziemnomorskiej, inny po dalekowschodniej, a jeszcze inny pojawia się nad morzem. Może są tu na etacie?
Na zdjęciu “środkowoafrykański” motyw z Batumi.
Autor: Slawek
Gamardżoba!
Od kilku dni podróżuję po Gruzji. Zacząłem od Tbilisi, gdzie nie sposób przejść przez ulicę w miejscach do tego nie przeznaczonych (taki ruch). Miasto leży na wzgórzach i na jedno można wjechać właśnie otwartą kolejką linową. Super przeżycie szczególnie po zmroku (kursuje do północy), kiedy całe Tbilisi migocze jak dogasające ognisko spod zmrużonych powiek. Innego typu przeżycia zapewnia wyjazd z miasta wypożyczonym samochodem (szybko może przybyć siwych włosów). Za to dalej już jakoś idzie, z wyjątkiem koszmarnie zatłoczonych głównych tras.
Uznałem że na kiepskie drogi potrzeba będzie czegoś specjalnego i wynająłem irańską furę o nazwie Samand. Rewelacyjna limuzyna na bazie Peugeota 405. Jak dotąd sprawdziłem go na Gruzińskiej Drodze Wojennej (kręta szosa przez Kaukaz), nowej autostradzie do Gori (polecam muzeum Stalina na Placu Stalina) i szosie dla samobójców do Kutaisi. Teraz jestem w Ureki nad Morzem Czarnym. Są tu unikatowe magnetyczne plaże, na których kurowali się kosmonauci Sojuza po lotach. Zrobiłem sobie sesję foto z dłuuugimi czasami naświetlania morza (próba nowego filtra szarego), a potem pani z hotelu mi powiedziała żeby na plażę nie zabierać żadnego sprzętu elektronicznego, bo można się już potem z nim pożegnać. Ponoć awaria ujawnia się po kilku dniach. Padażdjom, pasmotrim! Do następnego wifi 🙂
Co za zdjęcie?
Przed wyjazdem do Etiopii dostaję pytania dotyczące fotografowania miejscowych i ewentualnego dawania im czegoś w zamian. Najlepsza zasada to nic nie dawać, jeśli nie trzeba. Taki gest na zawsze nastawia komercyjnie do turystów osobę sfotografowaną: jak ten mi dał, to każdy następny też musi. Z drugiej strony, takich fotograficznych dziewic, które nigdy nie miały do czynienia z turystą, raczej się już nie spotyka i każdy chce coś dostać za pozowanie. W takiej sytuacji najlepsze będą jakieś drobne upominki. Można w tym celu wziąć paczkę cukierków i rozdawać po jednym albo – jeszcze lepiej – długopisy. Te ostatnie bardzo przydają się dzieciom w szkołach (a dostępność sprzętu piszącego nie jest tam wcale oczywista). Zdecydowanie nie wolno dawać dzieciom pieniędzy – to je uczy, że zamiast iść do szkoły, lepiej jest czatować w często odwiedzanym miejscu i robić za małpkę. Dobra metoda to fotografowanie przy zakupach pamiątek albo czegoś do jedzenia. Trzeba tylko wybrać odpowiednio atrakcyjnego sprzedawcę i grzecznie zapytać czy przy okazji można zrobić zdjęcie. I oczywiście nie fotografować nikogo jeśli sobie tego nie życzy. W Etiopii ten problem występuje rzadziej niż w Maroku, ale to nie znaczy, że każdy na nasz widok będzie się ustawiał do pozowania.
Reasumując: najzdrowszy układ to zdjęcie bez żadnych darów materialnych w zamian, a potem wysłanie osobie sportretowanej odbitki (trzeba w tym celu zadać sobie trud spisywania adresów i dodawania do nich numerów zdjęć z aparatu). Więcej na ten temat napisałem w jednym z czerwcowych wpisów.
Na zdjęciu duchowny w Lalibeli. Duchowni zwykle nie mają nic przeciwko zdjęciom i nie chcą za to żadnego bakszyszu (ewentualnie można coś wrzucić do puszki z darami dla kościoła).
Uczymy się amharskiego!
Termin fotowyprawy do Etiopii zbliża się coraz większymi krokami, pora więc zacząć naukę języka amharskiego. W stopniu konwersacyjnym raczej go nie opanujemy, ale kilka podstawowych zwrotów bardzo się przyda. Choćby do przełamywania lodów – nie ma nic przyjemniejszego dla tubylca, niż obcokrajowiec zagadujący go w jego własnym języku. Zawsze kiedy jadę za granicę, staram się opanować przynajmniej kilka wyrażeń, które na podstawie praktyki uważam za najbardziej przydatne.
No to jedziemy 🙂 Wymawia się tak jak napisano poniżej, a akcent najczęściej pada na przedostatnią sylabę, jak u nas.
Cześć – tadias
Do widzenia – ciao (przejęte z włoskiego)
Chcę – ifelegalehu
Dziękuję – ameseginalehu
Tak – auo
Nie – ajdelem
Jest – ale
Nie ma – jellem
Gdzie jest? – jetno?
wczoraj – tilant
dzisiaj – zare
jutro – nege
Ile to kosztuje? – uagau sintno?
Nie ma problemu – czigger jellem
Ok, w porządku (spoko) – iszi (bardzo popularny wyraz, najczęściej powtarzany podczas konwersacji)
Pięknie – kondzio (najlepszy wyraz jak nie ma co powiedzieć: zataczamy ręką wokół, rozglądamy się i mówimy „kondzio”)
Odejdź! – hid! (działa na upierdliwe dzieciaki)
I tyle. Do podstawowej konwersacji z wymachiwaniem rękami wystarczy. Na miejscu na pewno mimochodem nauczymy się więcej słów (np. nazw potraw). Na pocieszenie dodam, że w najbliższym czasie mam w planie odwiedzenie trzech innych państw z równie pokręconymi językami i właśnie przerabiam taki słowniczek w wersji potrójnej 😉
Pepeszą w niebo
W młodości przez kilkanaście lat mieszkałem w Szczecinku, miasteczku pięknie położonym wśród jezior i pagórków Pojezierza Drawskiego. Stacjonował tam wówczas radziecki garnizon wojskowy, czego najbardziej widocznym znakiem były chodzące po chodnikach „lotniskowce” (oficerowie w charakterystycznych czapkach, na których zmieściłby się samolot) oraz jeżdżące po ulicach furgonetki z napisem „ljudi”. Oczywiście wiedzieliśmy, że w pobliżu jest słynne Borne Sulinowo: zamknięte ruskie miasto z zaopatrzeniem w sklepach, o którym opowiadano legendy. W rzeczywistości nic takiego tam nie było, może trochę więcej słodyczy, które wydelegowane „lotniskowce” przynosiły na szkolne uroczystości w wielkich tytkach z gazety. Notabene, militarna historia tego miejsca sięga czasów przedradzieckich – wcześniej istniał tu niemiecki garnizon Gross Born.
Dzisiaj Borne Sulinowo nie stanowi żadnej tajemnicy. Pokoszarowe, betonowe miasto z dużą ilością zieleni, otoczone tysiącami hektarów lasów. Wczoraj wybrałem się w tamte strony, odwiedzając dawny poligon obficie porośnięty przez wrzosy. Najcenniejsze miejsca objęte są rezerwatem przyrody Diabelskie Pustacie, choć akurat o tej porze roku nie ma tu mowy o żadnych pustaciach (pełno grzybiarzy).
Zajrzałem też na radziecki cmentarz, znany z pomnika z ręką trzymającą pepeszę. Nekropolia powstała tuż po II wojnie światowej i funkcjonowała aż do 1992 r. Co ciekawe, chowano tu głównie osoby zmarłe już po wojnie – większość nagrobków pochodzi z lat 1945–1967. Studiowanie dat może wiele powiedzieć o jakości życia w garnizonie: spoczywa tu wielu dwudziestoletnich żołnierzy, choć działania wojenne w chwili ich śmierci były już dawno zakończone. Jeszcze większe wrażenie budzą nagrobki z lakonicznym napisem „nieizwiestnyj”. To dezerterzy, którzy uciekali z koszar z bronią w ręku. W ciągu kilkudziesięciu lat zbiegło w ten sposób około 50 żołnierzy i niemal dla wszystkich ucieczka kończyła się w ten sam sposób: obławą i zastrzeleniem (ewentualnie samobójstwem, jeśli ktoś nie wytrzymał psychicznie). Cierpiała też ludność cywilna: jeden z oszalałych żołnierzy usadowił się z karabinem przy szosie Szczecinek–Czaplinek i pruł do przejeżdżających pojazdów. Sama pepesza – przeniesiona tu z centrum Bornego – upamiętnia niejakiego Iwana Poddubnego (1926–1946), plutonowego, który wdarł się do sąsiedniej wioski Krągi i urządził tam strzelaninę, zabijając kilkanaście osób.
Nie zapomnij czapki i szalika!
Kilka babcinych uwag dla uczestników naszej etiopskiej imprezy. Co prawda, już o tym wcześniej pisałem, ale nie zawadzi przypomnieć. W listopadzie będzie w Etiopii przyjemnie ciepło, a w porywach całkiem gorąco. Można oczekiwać pogody jak u nas w ciepłe lato. Średnia temperatura powietrza w Addis Abebie wynosi za dnia 22,6°C, a nocą 8,7°C. Na podobne temperatury można liczyć w Lalibeli i Gonderze.
Natomiast Góry Semien to już trochę inna bajka. W dzień nadal będzie gorąco i zapewne bardzo słonecznie. Oznacza to konieczność zabrania ze sobą kremu z wysokim filtrem UV (od 30 wzwyż) i smarowania się nim co jakieś 2 godziny. Konieczne jest też nakrycie głowy, okulary z filtrem UV i raczej t-shirt niż podkoszulek na ramiączkach, żeby się nie sparzyć.
Nocą w górach temperatura spada poniżej 10°C, zdarzają się nawet przymrozki (chociaż śniegu nie zobaczymy). Dlatego trzeba mieć ze sobą również ciepłe ubranie, przynajmniej jedną zmianę (np. polar i kurtka). Śpiwory dostaniemy od miejscowych organizatorów, choć jeśli ktoś ma lekki śpiworek, warto wziąć go ze sobą. Biwakować w namiotach będziemy jedną noc i nie wymaga to od nas żadnej specjalnej aktywności. Wszystko będzie zorganizowane, włącznie z posiłkami (kucharze będą podróżować z nami). Będzie nam też towarzyszył tzw. scout, czyli ranger z karabinem, którego z pewnością namiętnie będziemy fotografować. Taki jest wymóg dla wszystkich turystów w górach Semien, choć nie bardzo wiem po co – w każdym razie dzięki temu jest bardziej malowniczo.
Przy okazji przypominam o szczepieniach. Najważniejsza jest żółtaczka (najlepiej A i B). Popularne szczepionki są tak skonstruowane, że przyjmuje się kilka dawek: pierwsza teraz, druga za miesiąc, trzecia za 6–12 miesięcy. Tak więc o pierwszej warto pomyśleć w najbliższym czasie. Jeśli ktoś chce się zaszczepić przeciw żółtej febrze to też warto, choć Etiopia nie wymaga tego szczepienia.
Na zdjęciu lokalna moda w górach Semien.
Brzęczące samiczki
Dziś wpis głównie dla naszych „Etiopczyków”. Tematem są moskity i to co przenoszą. Jeśli spojrzy się na „malaryczną” mapę Afryki, na południe od Sahary widać wielką czerwoną plamę (zagrożenie malarią) z kilkoma małymi białymi punkcikami (teren bezpieczny). Te punkciki to najwyższe partie Wyżyny Abisyńskiej, czyli tereny, po których będzie się przemieszczać nasza fotowyprawa. Uważa się, że malaryczne moskity występują do wysokości 2000 m n.p.m. Na prawie całej naszej trasie będziemy wyżej, włączając w to Addis Abebę (ok. 2200 m n.p.m.). Stolica Etiopii ma w ogóle dość przyjemny klimat, dzięki czemu tak lubią zlatywać tu rozmaici przywódcy afrykańscy na konferencje, szczyty i inne bibki. Wyżej niż 2000 m n.p.m. są też Lalibela, Gonder i oczywiście Góry Semien. Jedynie Bahyr Dar leży niżej, a i to niewiele (coś w okolicach 1800 m n.p.m.). Jeszcze w niedalekiej przeszłości przypadki zachorowań w porze deszczowej były tu dość częste, jednak ostatnio powrócono do stosowania DDT i ryzyko znacznie spadło.
Co nie oznacza, że nie istnieje. Można je ograniczać stosując leki antymalaryczne, spraye i specjalnie nasączane moskitiery. Piszę o tym tu (punkt zatytułowany „Malaria”). Ostatnio znalazłem też inną ciekawostkę. Posiadacze smartfonów z androidem (innych pewnie też) mogą sobie ściągnąć bezpłatny program emitujący dźwięki odstraszające moskity. Jest ich kilka, np. Mosquito Repellent. Można go ustawić na 14, 16, 18, 20 kHz lub mieszankę powyższych (co kilka sekund dźwięk się zmienia). Niestety, nie wiem na ile jego działanie jest skuteczne. Ściągnąłem też drugi, podobny program, który ma tak samo działać na psy. Wypróbowałem go na swoim kocie, leżącym na podłodze w błogiej nieświadomości. Jedyne co osiągnąłem to to, że leniwie przewrócił się na drugi bok. Większe zainteresowanie okazał tylko przy którymś z bardziej piskliwych dźwięków – prawdopodobnie myślał, że to mysz. Tak więc jeśli Mosquito Repellent działa tak jak psi repelent to wiele nie pomoże. Ale jeść nie woła – lepiej mieć niż nie mieć. Jak namierzę jakiegoś komara to zrobię na nim eksperyment i dam znać o jego wynikach.
Na zdjęciu ulica w bezmoskitowej Addis.
Afryka dla początkujących
Czarny Ląd, jak wiadomo, nie należy do najłatwiejszych celów podróżniczych i lepiej nie zaczynać od niego przygody z „poza Europą”. W Ghanie, do której bardzo mądrze poleciałem w porze deszczowej, miałem świadomość, że każdy żrący mnie moskit (a było ich pełno) może oznaczać malarię. Na granicy z Togo ghańscy pogranicznicy powiedzieli mi na odchodnym „take care”. W Burkina Faso pierwszym człowiekiem, którego zobaczyłem, był niewidomy zarażony tzw. rzeczną ślepotą (Onchocerciasis jeśli dobrze pamiętam), roznoszoną przez muchy, które i mnie gryzły. Do Maroka wjeżdżałem niespełna tydzień po samobójczym zamachu w Marrakeszu.
A Etiopia? Nuda panie, nic się nie dzieje 🙂 No dobra, krótko przed moim przedfotowyprawowym rekonesansem był napad na turystów w Kolinie Danakilskiej, ale ten region ma się do centralnej części kraju jak Krym do Rzymu (albo Rzym do Krymu). W wielu miejscach Etiopia jest bezpieczniejsza od Polski, a już na pewno dotyczy to tzw. northern circuit, czyli trasy z Addis Abeby do Lalibeli, Aksum, Gonderu, Bahyr Dar i w góry Semien. Na ulicach samej stolicy czułem się bardziej komfortowo niż w Poznaniu – nikt w tamtejszych zaułkach nie przyglądał mi się z bezczelnym zainteresowaniem: dać w mordę czy nie? Choć oczywiście w najciemniejsze zaułki nie chodziłem. Etiopskie drogi i bezdroża przemierzyłem z moją mamą – to chyba daje najlepsze pojęcie o tym, jakie mam zdanie na temat bezpieczeństwa w tym kraju.
Fotograficzne walory Etiopii są powszechnie znane: wymienione wyżej Lalibela, czy góry Semien, to unikaty na skalę światową. Te piękne miejsca zamieszkują piękni ludzie, na szczęście dość chętnie pozujący do zdjęć. W łodzi na jeziorze Tana poznałem Miguela – hiszpańskiego fotografika młodego pokolenia, który jeździ po świecie robiąc ludziom niesamowite portrety w stylu renesansowych malarzy. Być może spotkamy go też w czasie naszej fotowyprawy: jest zafascynowany urodą Etiopczyków i jesienią zamierza zorganizować studio w jednym z miejsc, które odwiedzimy.
A do wyprawy już coraz mniej czasu. Ci, którzy jeszcze się nie zapisali, mogą to zrobić tutaj. W jednym z najbliższych wpisów zamieszczę mini-słownik polsko-etiopski, który każdy uczestnik będzie musiał przyswoić 😉
Grosser Donnerkogel
Dachstein to najbliższe polskich granic alpejskie pasmo górskie z prawdziwego zdarzenia. Najłatwiej się tu dostać przez Pragę, Czeskie Budziejowice i Linz. Z noclegiem nie ma problemów: w podgórskich wsiach są biura informacyjne kierujące do hoteli, pensjonatów lub kwater. W tych bardziej znanych na zewnątrz stoją infomaty (telewizorki wyświetlające informacje m.in. o noclegach) sprzężone z bezpłatnymi telefonami, z których można zadzwonić do wybranego obiektu. Region znany jest z gigantycznych jaskiń, prehistorycznej kopalni soli i miasta-pocztówki Hallstatt nad rajskim jeziorem. No i z samych gór – a te to już konkret: wyszczerzone zęby skalne wyglądają prawie jak Dolomity, a najwyższy masyw, Hoher Dachstein (2995 m n.p.m.), oblewa autentyczny lodowiec (niestety coraz mniejszy).
Bywałem tu już i mam jak najlepsze wspomnienia. Dziś postanowiłem zrobić sobie lajtową trasę i wspiąć się na szczyt Grosser Donnerkogel (raptem 2055 m n.p.m.). W mini-przewodniku przy mapie było napisane, że trasa jest leicht. Niemieckim władam nieco lepiej niż mój kot arabskim, więc uznałem, że oznacza to szlak łatwy. Pewnie taki był dla lokalnych babć z kijkami, które śmigały po skałach zwinnie jak kozice. Ja zaprezentowałem kondycję komputerową i wolałbym tego tematu nie rozwijać. Sama trasa jest nietypowa: za trudna na wygodny marsz i za łatwa, żeby nazwać ją turystyczno-wspinaczkową. Na szczęście nieprzyjemne wejście wynagrodził mi widok ze szczytu na najwyższe partie Dachsteinu (widoczne za butami) oraz towarzystwo czeskich alpinistów i alpinistek (najmłodsza na oko lat 9), którzy zdobyli górę w trochę inny sposób niż ja.
Do następnego wpisu!

Pozdrowienia z Czech.
Pogranicze Czech i Moraw to miasteczka jak ze snu, barokowe (!) chaty wiejskie, Pilsner i Budweiser, dwie elektrownie atomowe, zamki nad przepaściami i… częste oberwania chmur. Właśnie wróciłem z wieczornej sesji w Czeskim Krumlowie: statyw mokry, aparat mokry, ja mokry i bruk na ulicach też mokry, dzięki czemu elegancko odbijają się w nim światła latarń.
Notka “idzie” ze smartfona, więc nie ręczę za jej layout. Na zdjęciu barokowa wioska Holašovice z kilkusetletnimi chałupami pod opieką UNESCO.
Najgorszy zawód świata
Jezioro Chamo jest bodaj największym akwenem etiopskiej części Wielkiej Doliny Ryftowej. To bardzo piękne miejsce, z pofałdowanymi brzegami porośniętymi gęstą roślinnością – najlepiej podziwiać je z krawędzi skarpy doliny, gdzie ulokowało się miasto Arba Minch (samo w sobie dość wstrętne, nawiasem mówiąc). Przyroda rozwija się tu bez ograniczeń – dotyczy to też ryb, które świeżo po złowieniu trafiają na lokalne targowisko albo do ulicznej smażalni (palce lizać!).
No właśnie – po złowieniu. Tu docieramy do tytułu wpisu. Ryby łowią – jak nietrudno się domyślić – rybacy. To bardzo prestiżowy zawód: rybak zarabia miesięcznie ok. 500 dolarów – kasa, o jakiej miejscowy bankier albo lekarz mogą tylko pomarzyć. Jednak musi na nią ciężko zapracować. Sieci zakłada i wyciąga stojąc po pas w wodzie, albo wypływa daleko od brzegu na chybotliwej konstrukcji łodziopodobnej (widać te 500 dolarów na łódź nie wystarczy).
W czym problem? W tym, że w turystycznych folderach Chamo opisywane jest jako najlepsze miejsce w Afryce do obserwacji krokodyli (jest tu nawet miejsce zwane Crocodile Market, gdzie w niektórych porach dnia gromadzą się ich setki). Drugi problem to przejrzystość wody, a raczej jej brak. Pod tym względem Chamo stanowi przeciwieństwo Bajkału – widoczność nie przekracza kilkunastu centymetrów. Oznacza to, że krokodyl może niezauważony podpłynąć do rybaka i… chaps. Jakby tego było mało, są tu też hipopotamy. Te poczciwie wyglądające góry mięsa potrafią być zaskakująco szybkie, a ludzi atakują częściej niż lwy.
Śmiertelność wśród rybaków z Arba Minch i okolic wynosi kilka osób rocznie. Jeśli ktoś będzie jadł rybę w tutejszej restauracji, warto pamiętać w jakich warunkach została złowiona.
Na zdjęciach rybacy i krokodyl z jeziora Chamo (na szczęście byli daleko od siebie).
Dumny i blady
Z radością informuję wszystkich zainteresowanych o moim pierwszym razie W sierpniowym numerze DFV po raz
pierwszy (ciekawe czy ostatni) wydrukowano mój tekst. Zważywszy, że jest to z grubsza najlepsza gazeta fotograficzna w Polsce, a ja jestem zdeklarowanym fotograficznym antyartystą, to całkiem spory sukces. Gdybym nie mieszkał w zimnokrwistej Wielkopolsce to pewnie przeleciałbym się po sąsiadach, żeby im pokazać. Utwór poświęcony jest bułgarskim górom i robieniu w nich zdjęć. Opisałem kilka miejsc w trzech pasmach: Rile, Pirynie i Rodopach. Wbrew pozorom, ten region nie jest zarezerwowany tylko dla zdeklarowanych górołazów – do wielu ciekawych obiektów można dojechać samochodem albo kombinacją autobusów i wyciągów krzesełkowych. Jego piękno znane jest na razie tylko nielicznym – przynajmniej jeżeli chodzi o obcokrajowców, bo mieszkańcy bliskiej Sofii chętnie wylegają tam na weekendy.
Teraz pozostaje mi tylko namówić Ewę i Piotra na bałkańską fotowyprawę 😉
Na zdjęciu mój autoportret w górach Riła, zrobiony – jak widać – “z ręki” 🙂