Była już relacja z Transylwanii to teraz pora na galerię. Jest tutaj 🙂 Miłego oglądania.
Nie spotkaliśmy Drakuli, ale wszystko inne było: drewniano-sielankowy Maramuresz, średniowieczne kościoły-zamki, nocleg z mnichami, pogawędki z Romami mówiącymi po polsku, nocne popijanie palinki, wschód słońca nad zamglonymi dolinami i wiele innych przyjemności.
Zaczęło się w Tokaju, gdzie odwiedziliśmy jedną z winnic. Dziewczyna wpuszczająca nas do podziemi była mocno wystraszona, gdy jej oznajmiłem, że chcemy się rozejść. „Bardzo niebezpiecznie i ślisko” – powtarzała, ale wkrótce się okazało, że raczej chodzi jej o tysiące pełnych butelek, które leżakowały tu zupełnie niepilnowane. O ile wiem, żadna nie zginęła… Prócz butelek można też był ćwiczyć kompozycję na rzędach beczek:
W Rumunii zaczęliśmy od Maramureszu i tutejszych niepowtarzalnych cerkwi. Całe Karpaty słyną z drewnianej architektury, ale świątyń z północnej Rumunii nic nie jest w stanie przebić oryginalnością:
Najbardziej rzucają się w oczy strzeliste wieże. Ta w Sapanta to najwyższy na świecie sakralny obiekt z drewna (78 m):
Jeszcze bardziej znany jest tutejszy „wesoły cmentarz”, z rzeźbionymi i pomalowanymi na niebiesko krzyżami, na których umieszczono zabawne epitafia. Zajmuje się tym zawsze jedna osoba, a rodziny nigdy nie mają zastrzeżeń do ich treści:
Ciekawą wioską jest Ieud – ścieżka za cerkwią prowadzi na górkę z tak ładnymi widokami, że wszystkim z miejsca poprawiają się humory:
A wieczorkiem można posłuchać lokalnego bandu jazzowego. Ten z bębnem miał taki głos, że wszyscy podskakiwali gdy zaczynał:
Następnym celem była słynna Sighisoara, miasto, w którym urodził się pierwowzór Drakuli. Ikona miasta to wieża zegarowa:
W średniowiecznym mieście obowiązują stroje z epoki:
Z Sighisoary pojechaliśmy do Biertan, gdzie stoi najbardziej znany warowny kościół w Transylwanii. Wzgórza wokół wioski to świetne punkty widokowe, nie tylko na świątynię:
Inny wiejski kościół-zamek znajduje się w Viscri. Poszukiwacze przygód i pięknych panoram mogą tu wejść na wieżę („na własną odpowiedzialność” – jak głosi napis u podnóża):
Jeden z ostatnich noclegów mieliśmy w klasztorze Sambata de Sus u stóp Gór Fogaraskich:
Dzięki temu mieliśmy blisko do ukwieconej łąki z widokiem na postrzępiony „dach Rumunii” w tle:
Ostatnim akcentem wyprawy była wizyta w zamku Korwinów w Hunedoarze. Jedna z najpotężniejszych twierdz w tej części Europy nigdy nie była zdobyta, dzięki czemu przetrwała do dziś w prawie nie zmienionej postaci:
Transylwania to nie tylko wampiry z sennych koszmarów. To także piękna i fotogeniczna kraina, o czym mieliśmy okazję przekonać się podczas naszej majowej fotowyprawy. W naszej pamięci (i na kartach pamięci) zostało wiele pięknych krajobrazów, np. takich jak ten, ze słońcem wynurzającym się ponad zamglonym Maramureszem:

Już w październiku jedziemy fotografować Alpy w jesiennej szacie. Byliśmy tam dokładnie rok wcześniej i wyjazd tak się udał, że nie sposób go nie powtórzyć. Naszym celem będzie Dachstein – świat bezkompromisowych skalnych olbrzymów, pięknie przebarwiających się lasów, i kłujących w oczy śnieżną bielą lodowców. Zobaczymy pocztówkowy Hallstatt z kaskadami drewnianych domów na wysokim brzegu jeziora, zrobimy zdjęcia wodospadu spadającego w skalną gardziel i wjedziemy na słynną górę Krippenstein, z punktem widokowym „Five Fingers” zwieszającym się nad przepaścią. Cały dzień, aż do zachodu słońca, spędzimy w Salzburgu – jednym z najpiękniejszych miast Starego Kontynentu. Po eksploracji centrum miasta wjedziemy i wejdziemy na słynne punkty widokowe na sąsiadujących wzgórzach.
Jadąc w Alpy i wracając dwukrotnie zatrzymamy się w Czechach. Najpierw poćwiczymy kadrowanie wśród winnic w okolicach Mikulowa, (a także na wapiennym wzgórzu w samym Mikulowie), a w drodze powrotnej będziemy fotografować słynny Czeski Krumlow – miasto w dwóch zakolach Wełtawy, które wśród uczestników pierwszej fotowyprawy wywołało większy zachwyt niż Salzburg.

Dzień 1 Wyjazd z Krakowa w godzinach porannych (możliwy wyjazd z Katowic). Przejazd na Morawy do Mikulowa – malowniczo położonego miasteczka na południu Czech. Po południu i wieczorem plener.
Dzień 2 Po śniadaniu plener
fotograficzny w malowniczym Mikulowie lub okolicach. Przejazd do Austrii.
Po południu sesja zdjęciowa nad Gosausee. Kolacja i nocleg w pensjonacie.
Dzień 3 Wczesne śniadanie, przejazd do Hallstatt (UNESCO) na poranny plener. Następnie wybierzemy się kolejką linową na szczyt Krippenstein, tam będziemy mieć okazję do fotografowania górskich panoram. Powrót do pensjonatu, kolacja i warsztaty fotograficzne.
Dzień 4 Po śniadaniu przejazd do
Salzburga (UNESCO) na plener. Nazwa Salzburg oznacza zamek solny – kiedyś bowiem w okolicach miasta działały kopalnie soli; to dzięki niej sfinansowano budowę wspaniałych kościołów i pałaców. Salzburg to miasto Mozarta który urodził się tu w 1786 roku; co chwila napotkamy pamiątki po genialnym kompozytorze. W Salzburgu skupimy się na urokach miasta położonego pomiędzy 3 wzgórzami,
opasanego rzeką i oddamy się przede wszystkim fotografowaniu! Wieczorem powrót na kolację i nocleg do pensjonatu.
Dzień 5 Jeszcze przed śniadaniem czeka nas poranna sesja fotograficzna. Potem śniadanie i dalsza część pleneru oraz spacery po Alpach. Powrót do pensjonatu, kolacja i warsztaty fotograficzne.
Dzień 6 Po śniadaniu przejazd
Czeskiego Krumlova (UNESCO). Po drodze postój fotograficzny w Markt St. Florian, gdzie znajduje się wspaniałe opactwo. Po południu i wieczorem plener w zaułkach Czeskiego Krumlova. Kolacja i podsumowanie wyjazdu. Nocleg.
Dzień 7 Poranny plener w Czeskim Krumlovie, śniadanie a potem przejazd do kraju.
Na koniec spis organizatorów i osób/instytucji odpowiedzialnych za opracowanie i przebieg wyprawy:
• Wyżej podpisany – pomysł i opracowanie trasy, dokładny rekonesans przedwyjazdowy połączony z wyszukiwaniem najlepszych miejsc plenerowych i prowadzenie wyprawy na miejscu.
• Ewa Prus i Piotr Dębek – dziennikarze Digital Foto Video, najlepszego fotograficznego miesięcznika w Polsce.
• Klub Podróży Horyzonty – organizacja logistyczna fotowyprawy, m.in. pod względem transportowym i noclegowo-gastronomicznym. Zgłoszenia chęci udziału w fotowyprawie właśnie tutaj.


Więcej zdjęć z Dachsteinu w galerii, czyli tutaj.
Nad wielką dziurą
W podstawówce na polskim nasza nauczycielka lubiła cytować zwrot „Słońce świeci, a deszcz pada” jako przykład zdania jakiegoś tam. Takie zjawisko można zobaczyć w miarę często (chyba że ktoś, tak jak ja, mieszka w cieniu opadowym), szczególnie kiedy człowiek znajdzie się w górach albo miejscu typu Wielki Kanion. Lecąc samolotem z Chicago do Phoenix przeglądałem gazetkę, w której prezentowano najciekawsze zdjęcia krajobrazowe ostatnich miesięcy. Na pierwszym miejscu była nocna fotografia Wielkiego Kanionu dramatycznie oświetlonego przez błyskawice. Nie miałem nadziei na taki kadr, ale częste zmiany frontów atmosferycznych dawały szansę na ciekawe niebo. Już na pierwszym punkcie widokowym prawie zostałem zlany przez szybką ulewę, której nic nie zapowiadało. Większa część kanionu była skąpana w słońcu, a najbliższe okolice kąpały się w deszczu. Zarejestrowałem to powyższą panoramą z pięciu ujęć.
Później też było ciekawie. Burza wygnała nas z zachodnich punktów widokowych, a niebo w całości zasnuło się kurtyną chmur, która podniosła się tuż przed zachodem słońca, wywołując zbiorowy efekt „łał” u zgromadzonych na krawędzi…
No i wróciliśmy
Fotowyprawa do Transylwanii za nami. Jak zwykle na dalszych wyjazdach fotograficznych – działo się. Mieliśmy piękne wschody i zachody słońca, oglądaliśmy świątynie drewniane i murowane („Sławek, za dużo kościołów!”), zaprzyjaźnialiśmy się z uroczymi starszymi paniami w wiejsko-górskim regionie Maramuresz (niektóre sprzedawały nam palinkę, co potem niekorzystnie odbijało się na frekwencji podczas wyżej wymienionych wschodów słońca) i ze zdumieniem konstatowaliśmy, że polskie drogi nie są najgorsze w Europie. Na szczęście żaden aparat nie pierdut (nie zginął). Zrobił to tylko jeden smartfon – w pierwszym miejscu noclegowym, tylko po to, żeby odnaleźć się w ostatnim (to dopiero sztuka).
Dziękuję wszystkim fotowyprawowiczom za wspólnie spędzony czas. Relacja zapewne niedługo, choć to niedługo pozostaje w ścisłej relacji z nawałem zajęć po przyjeździe.
Kolejne dwie fotowyprawy z moim udziałem odbędą się w Alpach i ich okolicach. Jedna to Dolomity i Wenecja, a druga – C.K. Fotowyprawa Mark II 🙂
Dupa masura!
Ruszamy do Transylwanii. Wszystkim ten piękny rumuński region kojarzy się z Drakulą i jego wydłużonymi zębami. No może prawie wszystkim: dla fotografów to przede wszystkim wspaniałe krajobrazy, niezwykłe drewniane cerkwie – drapacze chmur, autentyczny do dziś folklor Maramureszu, kościoły wyglądające jak zamki i średniowieczna Sigishoara (ta akurat ma silne więzi z Drakulą, bo jego pierwowzór, Wład III Palownik tu właśnie się urodził). Nasz wyjazd przygotowany jest – jak zawsze – z myślą o tym, żeby przywieźć stąd jak najlepsze zdjęcia. Fotowyprawa szyta na miarę, czyli po rumuńsku: dupa masura (czyta się „mazura…”).
Relacja wkrótce po wyprawie 🙂
Legenda w biegu
Górny Kanion Antylopy leży pośrodku niczego. Jedzie się, jedzie i jedzie po piachu i w końcu dociera do czerwonej skały z dziurą. Nie ma żadnej kasy biletowej, stoisk z hamburgerami ani innych podobnych atrakcji. Nie musi być, bo to interior rezerwatu Nawajów i i tak nie wolno tu wchodzić. Kanion zwiedza się wyłącznie z przewodnikiem, w dwóch opcjach: zwykłej i fotograficznej. Różnią się tym, że w opcji zwykłej cała wycieczka trwa półtorej godziny (włącznie z dojazdem), a w fotograficznej dwie i pół. Oznacza to, że w samym kanionie ma się o godzinę więcej czasu – to dużo, bo do przejścia jest zaledwie kilkaset metrów. W wersji zwykłej dystans ten pokonuje się prawie biegiem, a fotografowanie przypomina pantomimę. Wersja fotograficzna jest bardziej komfortowa (można rozstawiać statywy), a jej minus to kosmiczna cena. Ja wybrałem wariant zwykły (myślę, że fotograficzny jest jeszcze przede mną). Oznaczało to ISO max, zdjęcie polara i konieczność wykazywania się refleksem Casillasa co kilkanaście sekund.
Przy wejściu do kanionu stoi indiański przewodnik z łopatką. Niedługo okaże się, do czego jest potrzebna:
Za nim podąża grupa wybrańców, którym udało się kupić bilety:
Oczywiście prawie wszyscy robią zdjęcia:
Na szczęście czasem można wywalczyć sobie takie miejsce, że nikogo nie ma w kadrze:
Ewentualnie można poszukać czegoś wysoko nad głowami:
A na ostatnim zdjęciu „piaskospad”. Bynajmniej nie naturalny. To właśnie dzieło przewodnika i jego łopatki. Podrzuca piasek na skałę, a ten wdzięcznie opada na dół, tworząc dostojny pejzaż:
Chętnie bym tu jeszcze wrócił i spróbował wariantu fotograficznego. Ponoć impossible is nothing, więc kto wie…
Listy z trasy
Dom, 3.05.2014, 17.51
Szalony powrót za mną. Szalony pod tym względem, że wszędzie połączenia miałem “na styk” i do końca nie wiedziałem, czy uda mi się wrócić w zamierzonym czasie. Do tego stopnia, że lada chwila na dworzec Warszawa Centralna miał się wtoczyć pociąg do Poznania, a ja siedziałem uwięziony na lotnisku z powodu alarmu quasibombowego.
Oczywiście bywalców fotowypraw nie zdziwi, że ja jestem w domu, a mój bagaż jeszcze w Londynie 🙂
Niedługo pewnie wrzucę kilka zdjęć. Jeśli czas pozwoli, bo wiosna szykuje się bardzo gorąca (niezależnie od pogody)…
Marion (Illinois), 29.04.2014, 21.45
Zatrzymuję samochód na stacji benzynowej. Idę zapłacić (najpierw się płaci), a potem próbuję nalać. I nic. Naciskam, przekładam, przyduszam… Nic. Widzę nalepkę “press here”, więc wywieram presję. Na nic. W końcu przychodzi zaintrygowany pracownik i pokazuje: “no przecież tu trzeba podważyć, ta nalepka to od innych dystrybutorów”.
Śniadania to testy na inteligencję. Jeszcze żadnego nie zdałem. Wszystko automatyczne i jednorazowe. Za pierwszym razem nie zrobiłem sobie kawy: musiał interweniować recepcjonista. Zresztą nie tylko ja. Europejczycy z reguły podrapią się po głowie nad jakąś maszyną i rezygnują. Ja nie jestem taki honorowy (“pani, jak się to obsługuje?”). Tak jest z wieloma innymi rzeczami. W motelach zamiast kluczy do drzwi są magnetyczne karty i jedne te drzwi otwierają, a inne nie chcą… W łazienkach żeby wziąć prysznic trzeba czasem wykonać kilka dziwnych ruchów… I tak dalej, i tak dalej. Podróże zdecydowanie kształcą 🙂
Baton Rouge, 27.04.2014, 19.17
Wjeżdżając do któregoś stanu autostradą zwykle można się natknąć na Welcome Center, czyli punkt informacyjny z kilogramami bezpłatntych broszur i – co najważniejsze – dokładną mapą drogową stanu (też bezpłatną). Jednak obiekt przy wjeździe do Luizjany trochę różni się od tradycyjnego biura informacji turystycznej. Prócz dowiedzenia się wszystkiego co trzeba (mi było dużo trzeba i przemiłe starsze panie pod koniec były już wyraźnie znużone moją obecnością) można tu też wypić wspaniała kawę. Prawdziwe atrakcje czekają na tyłach budynku. Jest tu jezioro, nad którym natknąłem się na taki znak:

Niezła ściema pod turystów – pomyślałem, podobnie odnosząc się do pobliskiego napisu “beware of snakes”. Potem zrobiliśmy sobie spacer ścieżką przez mokradła, podśmiechując się z węży i krokodyli za każdym krzakiem. Gdy wracaliśmy, na brzegu jeziora natknęliśmy się na małą zadymę: kilkunastoletni chłopak z przejęciem wpatrywał się w wodę, z której wypełzał w jego kierunku aligator. Szybko wskoczyłem do wody, zdzieliłem gada teleobiektywem i wyszedłem na brzeg witany oklaskami. No dobra, aligator był mały i nie była potrzebna żadna interwencja. Tym niemniej, miał ochotę kogoś użreć i gdyby to zrobił, straty byłyby konkretne. Już inaczej patrzyłem na znaki ostrzegawcze nad jeziorem i gdy wracałem do samochodu, patrzyłem uważnie pod stopy (chociaż trawa była wystrzyżona prawie do zera).
Antelope Canyon to miejsce znane z albumów fotograficznych. Leży na terenie Navajo Tribal Lands, czyli rezerwatu Nawahów, który ponoć jest większy od Czech. Można go zobaczyć wyłącznie wykupując drogą wycieczkę u Native Americans czyli Indian (nie lubią tego określenia). W siedzibie Antelope Cośtam Tours za biurkiem stała Sprytna Lisica, która wszelkie próby negocjacji ceny ucinała w zarodku. Wsiedliśmy na otwartą pakę turystycznego jeepa, czekając co będzie dalej. Po chwili pojawił się Rączy Mustang, który wskoczył za kierownicę i ruszył z fasonem. Ciekawostką były pasy bezpieczeństwa: jeden na dwie osoby. Na szczęście wystarczyły, chociaż przechyły na zakrętach stanowiły dla nich poważne wyzwanie. Wkrótce asfalt zamienił się w piach, po którym dojechaliśmy do celu. Okazało się, że Rączy Mustang jest też przewodnikiem. Jego głównym zajęciem podczas marszu po kanionie było pokazywanie najlepszych miejsc zdjęciowych (“Stand here!, Camera!, Follow!”). Opowieści za bardzo nie snuł, więc trzeba było doczytać samemu. To fantastyczne dzieło erozji zostało odkryte niecałe sto lat temu przez indiańską (natywnoamerykańską) dziewczynkę, która zapuściła się tu pasąc krowy. Dla Nawahów jest świętym miejscem (co nie przeszkadza im nieźle na nim zarabiać). W biurze Antelope Cośtam Tours można było przeczytać o zakazie nagiego fotografowania się w kanionie i o tym, że złamanie zakazu grozi osądzeniem według tradycji plemiennych (wolałem nie sprawdzać co to znaczy 😉 ).
Zdjęcie na górze przedstawia wejście do kanionu (bez słynnych świetlnych refleksów – takie są w środku).
A to zdjęcie pokazuje fantazję w lokalnym nazewnictwie geograficznym. Takie rzeczy tylko w Ameryce 😉

Ja wiem, że Winter City i Windy City, ale jak zobaczyłem, że będzie tu plus jeden to nie mogłem uwierzyć. Nie cierpię zimna i przecież nie po to lecę taki kawał żeby teraz cierpieć. To pewnie jakaś pomyłka. Jakoś tak za połową trasy chmury poniżej zaczęły ustępować i na dole pojawiło się coś ciemnego z białymi pasami. Lasy i jeziora! – pomyślałem zadowolony. Ale jakieś dziwne… To są chyba zamarznięte jeziora. Dalsza inspekcja wykazała, że to ciemne to woda. Zamarznięty Atlantyk z białymi pasami śniegu, pewnie na zamkniętych szczelinach. Wpadłem w przygnębienie, a mojego nastroju nie poprawił widok lądu, całego w bieli. Jeszcze się łudziłem, że na lotnisku oficer imigracyjny mnie nie wpuści i będę mógł wrócić, ale miał dzisiaj słaby dzień.
Na szczęście w Chicago okazało się, że nie jest tak tragicznie. Co prawda na porannej sesji było znacznie mniej niż plus jeden, ale szybko się ociepliło do całych plus dziesięciu. Ciekawy jest hostel, w którym śpię. Na śniadanie samemu robi się naleśniki (jest instrukcja). W różnych miejscach wiszą rozmaite zakazy, a jeden z nich mówi, że nie wolno łowić ryb w muszli klozetowej. I to ma być wolny kraj?

Londyn, 15.04.2014, 13.44
Heathrow i Frankfurt nad Menem. Dwa wielkie lotniska i dwie filozofie organizacyjne. Przez Frankfurt wracaliśmy w grudniu z Etiopii. Mieliśmy ponad godzinę na przesiadkę. Niby dużo ale mimo sprintu przez całe lotnisko jeden z nas nie zdążył i musiał czekać na następny samolot.
Heathrow to jakby kilka lotnisk w jednym. Najpierw jedzie się autobusem, potem idzie wyraźnie zaznaczonym fioletowym szlakiem, s potem jeszcze podjezdza pociągiem na różne bramki w obrębie jednego terminalu. Taka opcja bardziej do mnie przemawia. Jest przejrzysta i trudno się tu zgubić.
Zobaczymy co będzie dalej…
Warszawa, 15.04.2014, 10.47
Już nie pamiętam kiedy ostatni raz byłem na Okęciu bez grupy. Czuję się dość egzotycznie:-)
Za godzinę z hakiem wylot. Póki co Warszawa wygrywa z zachodnioeuropejskimi lotniskami (tymi, które akurat mi przychodzą do głowy) bezpłatnym Internetem.
C.d. zapewne n…
Trzysta metrów od domu
Mój siedmioletni syn ostatnio wyciąga mnie na wieczorne sesje w dolinie Warty. Od niedawna ma aparat z obiektywem Leica, więc zadaje szyku 😉 Polujemy na czerwone chmury. Na razie nie upolowaliśmy ani jednej, ale spacery są przyjemne i bez tego.
Ostatnio Latorośl zasadziła się na kormorana na drzewie i zrobiła mu pół karty pamięci zdjęć:
Chwilę potem wykonała całkiem zręczne zoomowanie:
Zobaczymy co przyniosą następne sesje. Na brzegu jest dużo śladów po bobrach. Może zrobimy jakiś szałas i się zasadzimy…
Z kamerą wśród… kwiatków
W Wielkopolsce sporo jest ciekawych miejsc, w których rosną dęby – najbardziej znane mogli zobaczyć Uczestnicy naszych warsztatów fotograficznych w Rogalinie. Zupełnie inaczej wygląda Rezerwat Leśny Dębina na obrzeżach Wągrowca. To piękne miejsce, pełne zwalonych, omszałych olbrzymów, przypomina trochę pierwotną puszczę. Najlepiej prezentuje się właśnie teraz: bezlistne drzewa nie stanowią przeszkody dla promieni słonecznych i doświetlony podszyt zamienia się w jeden wielki kwiatowy dywan. W końcu to kwiecień…
Zajrzałem tu żeby trochę poćwiczyć oko. Celując obiektywem w taką mnogość kwiatów ma się do dyspozycji tysiąc kadrów prawie bez konieczności ruszania się z miejsca. Pod względem kolorystycznym na tle zieleni odcinały się głównie niewinna biel i zmysłowy fiolet:
Uzupełnienie galerii
Na podstronie GALERIA pojawiło się jeszcze trochę zdjęć. Dodałem galerie z Peru, Boliwii, Maroka, Dachsteinu i Rogalina. W każdej z nich są zdjęcia zrobione w ubiegłym roku – jeśli nie wszystkie to przynajmniej niektóre. To był dobry rok – zobaczymy czy obecny mu dorówna…
Etiopia i Etiopczycy
Zapraszam do obejrzenia dwóch następnych podgalerii: Etiopia oraz mieszkańcy Etiopii. Miłego oglądania 🙂








































